Impresje wędrownego pracownika kultury cz.9

with No Comments

Czerwiec roku 2019 pozostanie na wieki w mej pamięci pod znakiem kolei angielskich z odnóża Southern Railways. Wyspiarze oddali organizację swych podróży w ręce przeróżnych spółek o podobnych nazwach związanych z kolejnictwem, wprowadzających jednak często chaos w planach pasażerów….. delikatny brak współpracy pomiędzy firmami może doprowadzić do lekkich palpitacji 😀 Generalnie chodzi o to, że jedna firma jeździ z północy na południe, inna z wschodu na zachód a jeszcze inna z południowego zachodu dokądkolwiek… I naprawdę to nie słynna angielska pogoda może spowodować kraksy komunikacyjne, o czym przekonałam się na własnej skórze i portfelu……

Od maja do sierpnia uczestniczyłam śpiewająco w Festiwalu Operowym w Glyndebourne, na południu Anglii… po czerwcowej premierze czekało mnie kilka powrotów do Polski między spektaklami, między innymi w celu pedagogicznego zrealizowania się na uczelni…. Jako że jestem skąpa, nakupiłam stertę tańszych biletów w biało-różowych liniach Wizzair, które wprawdzie latają z warszawskiego lotniska Okęcie, ale w Wielkiej Brytanii lądują na dość oddalonym od Glyndebourne lotnisku, koło Luton…. no i właśnie do tego nieszczęsnego Luton trzeba jakoś dojechać, a jedynym rozwiązaniem dla osoby nie mającej prawa jazdy jest skorzystanie właśnie z Southern Railways….. i tu zaczyna się moja czerwcowa PRZYGODA 😃

Ale ale…. jeszcze jedna sprawa, także związana z moim skąpstwem …. w Berlinie, gdzie śpiewam od 10-ciu lat, kupuję kosmetyki, które w Polsce są dużo droższe. Podczas każdego kontraktu, a w tym roku był to Bal w Savoyu i moja kultowa już Tangolita of evryone’s dream, przywożę do domu słuszną ilość lakierów i pianek do włosów … w maju 2019 latałam do Berlina z Glyndebourne (a konkretnie z pobliskiego Gatwick) kilkakrotnie i trochę tego towaru nagromadziłam…. zatem postanowiłam go jednorazowo przetransportować do Polski…… bilet na Wizzair też kupiłam odpowiedni, bo z prawem do bagażu rejestrowanego….. walizeczka rozmiarów średnio-małych wypełniła się szczelnie moimi upiększaczami i dzień po premierze radośnie wyruszyłam w trasę… Wyjątkowo jak na feralny czerwiec, o czym będzie dalej, dojechałam na czas do Luton, odprawiona wcześniej oddałam moją cenną walizeczkę i zupełnie spokojnie udałam się na druga stronę mocy…. zjadłam obiad, pogrzebałam w fejsbuku, pochwaliłam się światu udaną premierą i spływającymi zewsząd świetnymi recenzjami i po ogłoszeniu numeru bramki, z której planowany był mój lot podreptałam radośnie do wyznaczonej przestrzeni….. po krótkim oczekiwaniu kolejka chętnych na pokład Boeinga ruszyła w kierunku upragnionych miejsc. W którymś momencie zauważyłam pracownika lotniska, który kontrolował dodatkowo paszporty wszystkich wchodzących. Gdy doszedł do mnie, ochoczo chwycił mój dokument i poprosił mnie na bok. Już już wyjmowałam długopis aby złożyć gdziekolwiek mój cenny autograf z dedykacją oczywiście, ale pan niewzruszenie poinformował mnie, abym zrezygnowała z wejścia do samolotu i podążyła za nim….. jak to???? Ależ ależ … zaraz zaraz…. był nieugięty. “Tym razem pani nie poleci, ponieważ bagaż rejestrowany wzbudził duże wątpliwości. ” Załamka bez dna ogarnęła mnie….. 🥺🥺🥺 Po piętnastu minutach przeciskania się przez różne korytarze i bramki dotarliśmy do stanowiska obsługi bagażu dziwnego, gdzie czekała moja misternie zapakowana walizeczka. Otworzyłam ją w asyście innego pracownika lotniska, który wyłożywszy mi najsampierw przepisy dotyczące niebezpiecznych przedmiotów w bagażu (OD LAT PRZYWOŻĘ Z BERLINA DUŻE ILOŚCI “WYBUCHOWYCH” KOSMETYKÓW DO WŁOSÓW I NIGDY NIE CZYTAŁAM ABY NIE MOZNA ICH BYŁO PRZEWOZIĆ W WALIZCE TRAFIAJĄCEJ DO LUKU), po czym zabrał 4 pianki, resztę z uśmiechem oddał, polecił zamknąć walizkę, odprawić się jeszcze raz na następny lot do Warszawy i wrócić z tąże walizką do niego. Odprawa na następny lot okazała się kupieniem nowego biletu za jedyne 80 funtów ponieważ nikt nie poczuwał się do odpowiedzialności za niewypuszczenie mnie z Wysp o czasie. Przez chwilę poczułam się winna ale potem pomyślałam, że przecież ja te kosmetyki przywiozłam z Berlina do Anglii i w Niemczech nikt mi nie przetrzepał bagażu…… no cóż, zrezygnowana z nowym biletem i ciut tylko lżejszą walizeczką podreptałam posłusznie do punktu bagażu dziwnego i niewymiarowego gdzie zastałam innego pracownika. Nie będzie chyba niezręcznością lub niepoprawnością polityczną gdy zaznaczę, iż był wyznawcą Allaha… Ten nie przejął się absolutnie zawartością mojej walizeczki, zainteresował się natomiast moją narodowością. “Jesteś Polką, katoliczką? Wracasz do domu? To pomódl się za mnie, proszę!!!” I żarliwie uścisnął mi dłoń… do domu dotarłam bezpiecznie…

To była pierwsza serii podróży powrotnych, czerwiec okazał się wybitnie niewygodny i pechowy a punktem kumulacji pecha stała się skromna miejscowość niezbyt oddalona od miejsca mojego południowoangielskiego zamieszkania – Haywards Heath, którą będę nazywać odtąd HH… a może lepiej HAHA? 😆🤯 Stacja kolejowa na trasie Lewes – Luton, z której nie ma wyjazdu ani w prawo ani w lewo. Wracałam zatem jeszcze 4 razy, pomna na niefart z zawartością bagażu, tym razem tylko podręcznego, bardzo skrupulatnie dobierałam pakowane przedmioty. No i zaczęło się. Przesiadka w HAHA i 5 minut oczekiwania. Na sąsiedni tor wjeżdża pociąg i nagle na pustawym peronie ogromne poruszenie, obsługa biega wzdłuż jak oparzona. Nieszczęście. Komuś zachciało się przeskoczyć przez tory zamiast przejść 10 metrów dalej tunelem. Pechowiec chyba przeżył natomiast ruch pociągów wstrzymany był, jak się później dowiedziałam, na pół dnia. No dobrze, wyrzucili nas z pociągów i peronów na stacji wśród lasów i pól. Ja zrozpaczona bo powinnam za 2 godziny być Luton a tu szanse zerowe. Jedyna opcja kontynuowania podróży to taksówka do następnej stacji, czyli Gatwick. Tam jest więcej torów, może coś będzie przejeżdżać. Niestety nic nie chciało, jak na złość. Zrezygnowana, po godzinie czekania, wsiadłam w pierwszy nadarzający się pociąg w wymarzonym kierunku i z kolejną, nieplanowaną przecież, przesiadką w Londynie dotarłam do Luton pół godziny po planowanym odlocie mojego samolotu. A tak pięknie i prawidłowo spakowałam walizeczkę, naprawdę nie było się do czego przyczepić… dojeżdżając na lotnisko zdążyłam się także zorientować, że na następne loty biletów już nie ma…… podłamana wdreptałam do hali i właściwie z przyzwyczajenia rzuciłam okiem na tablicę odlotów. A tam….. NIESPODZIANKA 🤣🤣🤣 mój lot opóźniony o godzinę i właśnie zaraz zaczynają boarding….. to co wykonałam to był bieg na miarę Strusia Pędziwiatra, z użyciem vip-owskiego przejścia dla pasażerów…… udało się i tym razem!

Kolejne trzy czerwcowe podróże zdecydowanie napsuły mi krwi w drodze powrotnej z Luton do Lewes. Pociągi spółki Southern Railways lubią się spóźniać, natomiast przyczyny opóźnień bywają naprawdę kuriozalne. Że nie wspomnę o systemie informacji na stacjach. No cóż moi drodzy, każdy orze jak może. Za każdym razem punktem kłopotów stawała się stacja HAHA i umówiłyśmy się z Cynthią, u której wynajmowałam mieszkanko, że gdy przejeżdżamy szczęśliwie ten punkt, informujemy się nawzajem że jesteśmy bezpieczne (bo I Cynthia doświadczyła potem szczęścia przejazdu tą trasą kilkakrotnie). Zatem pierwszy felerny powrót to przymusowa wysiadka w Gatwick z powodu awarii pociągu w HH…. peronowi informatorzy wysyłają wszystkich przed dworzec, gdzie NA PEWNO BĘDĄ AUTOBUSY NO BO PRZECIEŻ MUSZĄ BYĆ. MUSZĄ? Nie ma takiej opcji. Lokalne jeżdżą raz na trzy godziny i akurat w tej chwili żaden nie zamierza. Miałam szczęście, bo przyłączyłam się do dwóch młodych dziewczyn, które zdążały do Brighton i umiały zamówić tanią taksówkę. Brighton to niekoniecznie był mój cel podróży tego dnia no ale stamtąd można już było się jakoś wydostać…. co też uczyniłam… Następny powrót to klasyczne opóźnienie z powodu pogody. Ale tym razem nie było ulew i podtopień. O nie!!! Tym razem zaszkodziły upały. Upały tak straszliwe że, wg tłumaczeń zasłyszanych w peronowych megafonach, spowodowały wygięcie torów i zepsucie semaforów. Przypomina mi to wielkie tragedie jakie dzieją się na Sycylii, gdy raz na 50 lat poprószy śnieg przy zerowej lub plus jednostopniowej temperaturze. Nie popada czy posypie. POPRÓSZY. Wtedy przy półmilimetrowej warstwie bieli zamiera życie w Palermo i okolicach, a mieszkańcy z czeluści szaf wyciągają przysypane naftaliną futra a samochody przymarzają do asfaltu ulic i dróg 🥶🥶🥶… Zatem te angielskie upały spowodowały wielką katastrofę komunikacyjną na południu Anglii w czerwcu 2019 a obsługa peronowa rozdawała rozgrzanym podróżnym ciepłą wodę…. ja kupiłam zimną w dystrybutorze…. 😛😛😛

Moje pechowe jazdy z Southern Railways nie miały na szczęście swojej kontynuacji w lipcu. Ostatni czerwcowy powrót z Luton też był sporo spóźniony. Ujął mnie powód. POCIĄG JEST OPÓŹNIONY, PONIEWAŻ OPÓŹNIONY JEST POCIĄG PRZED NAMI.

I już.

Impresje wędrownego pracownika kultury cz.8

with No Comments

Trochę o podróżach po Polsce dziś będzie….. oraz z Polski….. Jak większość wie, już drugi sezon zatrudniona jestem na stanowisku adiunkta w Zakładzie (nie lubię tego słowa, z psychiatrykiem mi się kojarzy…..) Wokalnym VII-go Wydziału Instrumentalno-Pedagogicznego Uniwersytetu Muzycznego Fryderyka Chopina…. godnie brzmi, nieprawdaż? Doprecyzuję, iż miasto mojej pracy to urokliwy Białyyyyystaaak (Białystok po warszawsku), z którym związana jestem od początku lat 90-ch ubiegłego wieku (to też brzmi godnie 😁 ). Ktoś zapyta (lub już zapytał…..): “A co, nie było miejsca w Warszawie, gdzie skończyłaś studia i zrobiłaś doktorat? Dla Ciebie z takim doświadczeniem scenicznym i światowym?”… Odpowiem: ….. nie odpowiem 😄😄😄 ale jestem naprawdę zachwycona miejscem, ludźmi do których wróciłam i właściwie myślę, że mój powrót się im należał. Bo w tym przepięknym mieście debiutowałam 30 lat temu na deskach ówczesnej Filharmonii Białostockiej, jako studentka i jeszcze sopran, w przepięknej Glorii D-dur Antonio Vivaldiego…… I przez wiele lat współpracowałam z Chórem Akademii Medycznej, którym gościnnie dowodził Andrzej Banasiewicz (dojeżdżaliśmy na próby razem z Warszawy) a miejscową szefową, okiem i przede wszystkim UCHEM była Bożenka Sawicka, dziś MOJA Pani Dziekan.

Zatem jestem tu i nie zamierzam rezygnować, dojeżdżam jak za starych dobrych studenckich czasów do moich urokliwych studentek, pracujemy sobie raźno i staramy się o dobre efekty….. ale nie byłabym sobą, gdybym nie prowadziła wnikliwej obserwacji dokoła siebie i dziś będzie króciutko o lokalnych podróżach…

Zacznę smutno, bo impresja z tego zdarzenia optymistyczna nie jest. Autobus miejski, dziewczę w wieku szkolnym. Wiek ciężko określić, gdyż tony kosmetyków nasadzone na lico pozwalają na aproksymację nie mniejszą niż 20 lat w tę lub drugą stronę…… ale chyba licealistka… pryszcz na wardze obrysowany różową szminką co dało efekt rysu ust dziwny bardzo. Podkład, kilogramy pudru oraz obrysowane czarną kredką oczy z porządnie wytuszowanymi rzęsami, które to – oczy – powiększone w szkłach okularowych o dioptriach dodatnich wybałuszały się na mnie, siedzącą na wprost, z siłą powiedzmy wodospadu, że zacytuję klasyka…… ubiór na modłę wojskową dość popularny ale dość dawno temu….. ogólne wrażenie nie byłoby jakoś specjalnie silne, gdyby panienka nie otworzyła ust…… rozmawiała przez telefon z koleżanką o wdzięcznym imieniu Karolina a jako że mówiła dość głośno, to i ja posiadłam informacje, którymi się z nią ochoczo dzieliła. Otóż dowiedziałam się, że zerwała się z dwóch lekcji bo szkoła jest je….na (nie mylić z “jedna”, tam są inne litery…), ale nie do końca gdyż z je….go polskiego dostała dwie je…ne trójki za jakiś je…ny list. Po czym zaczyna ochrzaniać ową Karolinę ponieważ którejś szwankuje telefon i występuje jakiś efekt opóźnienia czy echa w rozmowie. Wszystko staje się popier…..ne i generalnie poje….ne gdyż w którymś momencie dziewczę nie wie, na którym przystanku wysiąść…. gdyby tak zakończyła tę wysoce literacką rozmowę i rzuciła okiem na mapy w telefonie, na pewno byłaby lepiej zorientowana……

No nic, taka dygresja podróżniczki, na szczęście zbyt często moje uszy nie są kaleczone takimi dźwiękami, choć muszę ze smutkiem stwierdzić iż wiodą w nich prym niestety dziewczyny…..

Pociąg relacji Białystok – Warszawa. Zawsze fajnie, czysto i tanio. Taki skromniejszy intercity ale z Warsem, stolikami i kontaktami z prądem 😈 . Ja zawsze przy stoliku, obok mnie para na oko trzydziestolatków i to para od niedawna, jak wynika z rozmowy. Jadą do Krakowa z przesiadką w Warszawie. Ona drobna, zadbana, on w typie “urody” detektywa Rutkowskiego ale z ciepłym wzrokiem zza delikatnych okularków. Dziewczyna zachwycona facetem, co chwila prawi mu komplementy, on nie pozostaje jej dłużny, dziękując to za pyszne kanapki, to za ibuprom 😋 . Rozmowa przechodzi na wakacyjne plany, próbują wybierać jakieś interesujące zagraniczne państwo. Pierwsza propozycja to Hiszpania. Ona tam była, choć tylko na wybrzeżu (nie dowiaduję się, na którym ale z pewnością na tym cieplejszym). Chciałaby teraz zwiedzić miasta…. On był w miastach…. “Madryt, Salamanca….. SYF KIŁA I MOGIŁA, NIE MA NIC CIEKAWEGO….” 😨😨😨

Pani zagłębia się w przewodnik kolejowy który, sądząc po wydawanych przez nią odgłosach, w miesiącu marcu poświęcony był Francji. Próbuje przeczytać francuskie słowa ale rezygnuje, prosząc o pomoc swego kompana: ” Ty znasz języki, wiesz jak to przeczytać”…. On, miło połechtany, troszkę się kryguje po czym stwierdza, że “maison” to “dom” i czyta się “mezą”. Ona, kontynuując eksplorację Francji, szybko dociera do kulinariów. “Brioszka, brioszka! Co to jest brioszka?” On: “Tak dokładnie nie wiem, ale to chyba taka mała lampka jest……” 😈😈😈 Po kilku chwilach ona odkrywa chyba jakieś inne państwo, bo pada pytanie o pancakes. On autorytarnie stwierdza, że dokładnie jej nie potrafi opisać, ale “je się to z kawiorem”….. Przyznam się, że przy brioszce nie wytrzymałam i udzieliłam prawidłowej odpowiedzi, podobnie opisałam też pancakes. Potem się już zamknęłam, bo rozmowa wróciła w obszary lingwistyczne i moja interwencja mogłaby okazać się dla państwa za ciężka…….. 🇧🇪🇧🇬🇨🇮🇨🇦🇨🇿🇫🇷🇪🇺🇯🇵🇱🇷🇵🇱🇸🇰🇾🇹🇿🇲🇻🇮🇹🇦🇸🇨😎😎😎

I ostatnia opowieść na dziś. Lot do Londynu w październiku. Po krótkim wyskoku do domu wracałam na Glyndebourne Tour, tym razem nie na Heathrow a do Luton. Ustawiła się już kolejeczka do bramki WizzAira, przede mną grupka podekscytowanych turystów lecących na kilka dni pozwiedzać miasto. No i niezawodna blondynka. Kolejka do bramki obok sporo mniejsza i chyba przypadkowo też lot do Londynu, tylko LOTem na Heathrow. Blondynka nie wytrzymuje i nagabuje swych znajomych: “Kochani, dlaczego mamy stać w tej długiej kolejce, przecież ta obok jest dużo mniejsza i samolot też leci do Londynu…….” KURTYNA.

C.D.N….

Ewa Podleś w Gran Teatre del Liceu maj 2017

with No Comments

 

Za namową moich dwóch wspaniałych koleżanek Helenki Zaborowskiej i Iwony Sobotki, obu zamieszkałych w Barcelonie, oraz za życzliwym przyzwoleniem ich mężów Alejandro i Pawła, skorzystałam z nadającej się fantastycznej okazji podczas mojego miesięcznego pobytu w Madrycie i wyskoczyłam na 2 dni do Barcelony…. Ukoronowaniem tego pobytu, o czym w następnych akapitach, był spektakl La fille du regiment (Córka pułku) Donizettiego w reżyserii jednego z moich ukochanych reżyserów Laurenta Pelly’ego…. Spektakl o tyle kuszący, że nie dość, iż komedia, ale jeszcze z udziałem naszej fantastycznej Gwiazdy Ewy Podleś…… I o Niej za chwilę, bo chciałabym kilka słów o samej wyprawie…..

Półtora dnia, bo tyle właściwie miałam czasu, to na Barcelonę kropla w morzu. Pomógł mi bilet HOLA BCN 48h z którym mogłam szybciutko przesiadając się przemierzać odległości. Plan sobie też wyrysowałam, żeby dokładnie wiedzieć, dokąd jadę i dlaczego…. Zaczęłam oczywiście od Bazyliki Sagrada Familia, bez obejrzenia której, oraz innych dzieł Gaudiego wizyta w tym magicznym mieście jest po prostu jałowa.

Niestety za późno pomyślałam o wizycie wewnątrz i biletów w sprzedaży internetowej już nie kupiłam, a w gigantycznej kolejce stać nie miałam zamiaru… zadowoliłam się zatem zapozowaniem przed Casa Batlló, którego remontu na zamówienie właściciela podjął się Gaudi i wykonał w latach 1904 – 1906.

Barceloną zafascynowałam się po wchłonięciu pierwszej dużej powieści Ildefonso Falconesa LA CATEDRAL DEL MAR czyli Katedra w Barcelonie. Pamiętam, gdy byłam w tym mieście w listopadzie 2009 roku (śpiewałam w Gran Teatre del Liceu) chodziłam z przewodnikiem “po książce” i odkrywałam wszystkie miejsca, oczywiście najbardziej magicznym była sama tytułowa katedra czyli Bazylika Santa Maria del Mar, a także wzgórze Montjuïc……

Mieszkałam teraz w gościnnym miejscu u Iwonki, blisko Placu Hiszpańskiego z którego na Montjuïc jest po prostu żabi skok.

8 lat temu spenetrowałyśmy to wzgórze wzdłuż i wszerz razem ze wspaniałą Moniką Mych, jeszcze wtedy nie Nowicką (dziś już dwunazwiskową 😃 ) a wędrówkę zakończyłyśmy tam wysoko przy pałacu będąc świadkami fantastycznego pokazu światło – dźwięk Magicznej Fontanny Montjuïc okraszonego nagraniem Freddie Mercury / Montserrat Caballe… oczywiście BARCELONA!!!!! I tak wyglądałyśmy w październiku 2009….

I tak wtedy grała fontanna

Dziś niestety dźwięk zawiódł, więc sam szum wypełniał fonię nagrania…

Drugiego dnia schodziłam po mieście 7 godzin, oczywiście nieodzownym punktem wycieczki był Port Vell i plaża Barceloneta, a słoneczko musnęło mnie bardzo serdecznie.

I tak dotarłam do szczytowego punktu mojej wyprawy. Z pomocą Helenki stałam się szczęśliwą posiadaczką zniżkowego biletu na spektakl w słynnym barcelońskim Gran Teatre del Liceu, przy równie słynnej barcelońskiej Rambli. Przyznam się szczerze, iż nie chadzam często do opery od strony widowni… trochę z braku czasu a trochę z lenistwa, bo najczęściej jednak bywam “od wewnątrz” na własnych spektaklach. Ale będąc za granicą chętnie korzystam z rekomendacji, szczególnie, gdy w spektaklu bierze udział ktoś znajomy o wspaniałej renomie, tak też było i tym razem. Nazwisko Ewy Podleś podziałało na mnie jak magnes, gdyż legendy krążące o naszej śpiewaczce są gigantyczne, a ja spotkałam Ją oko w oko do wczoraj tylko 3 razy….. O czym teraz.

Pierwszy raz jakieś 20 lat temu gdy jeszcze współpracowałam w Teatrem Wielkim w Warszawie, przydzielono mnie do garderoby, gdzie na tabliczce widniało nazwisko Ewy Podleś. Dopisano (dodrukowano) tam i moje, nie trwało to długo bo po jakimś czasie nazwiska w ogóle zlikwidowano, ale był to powód do dumy. Zatem któregoś dnia po próbie schodząc z wysokich pięter dostrzegłam stojącego przy schodach pana Jerzego Marchwińskiego, męża Ewy. Mając w pamięci prośbę mojego włoskiego mentora Claudio Desderiego, który od lat przyjaźnił się z Ewą i Jerzym (magiczne słowo żubrówka pozostanie mi w pamięci na zawsze, ale ten polski zielony napój jest naprawdę uwielbiany wszędzie), podeszłam do pana Jerzego, przedstawiłam się i przekazałam pozdrowienia od Claudia. Oczywiście jego nazwisko otworzyło drzwi do dłuższej pogawędki i przy takowej zastała nas pani Ewa, która po skończonej próbie wypadła z garderoby i strzeliła we mnie bardzo ostrym spojrzeniem. Ci co mnie znają, wiedzą, że nie tylko nad Państwem Podleś/Marchwiński góruję wzrostem…… To też być może było powodem tych wzrokowych szabli, którymi we mnie cisnęła, ale ja, Bogu ducha winna, z rozbrajającym uśmiechem przekazałam i Jej pozdrowienia od Claudia, co bardzo widocznie spowodowało złagodzenie nastawienia….. Takie miałam ówczas wrażenie, spotęgowanie opowieściami o surowości i nieprzystępności naszej Primadonny.

Drugie spotkanie było krótko po pierwszym. Trwały próby do Il Viaggio a Reims którym to dziełem Rossiniego dyrygował specjalnie dla Ewy Podleś Alberto Zedda. Pamiętam tylko, że kostiumy były dość wymieszane i raczej współczesne. Schodząc któregoś dnia z próby gdzieś na górze, wdepnęłam na scenę, gdzie obywała się próba generalna. Za pozwoleniem naszej cudownej i mitycznej Tereski Krasnodębskiej weszłam za scenografię, która półkolem lub półkwadratem ograniczała scenę, do środka można było rzucić okiem przez wycięte otwory drzwiowe. Odbywała się jakaś scena zbiorowa z dużą ilością solistów na scenie i panią Ewą jak przywódcą na czele. Ktoś mnie pociągnął i nagle, w płaszczu, znalazłam się między nimi, w pobliżu głównej bohaterki. Tym kimś był Mietek Milun, nasz fantastyczny bas (o którym zawsze się mówiło Mietek jak wyborne wino, im starszy – tym lepszy), który zdążył mi szepnąć: “Spokojnie, nie odróżniasz się kostiumem, postój tu z nami” ….. Postałam zatem, bardzo znów dumna z tego, że prawie mogłam dotknąć palcem naszej Gwiazdy 🎶🎶🎶

Trzecie spotkanie nazwałabym bardziej intymnym, gdyż wybrałam się na próbę generalną Elektry także do TWON, namówiona i wprowadzona (gdyż już nie współpracowałam z teatrem) przez Monikę Mych już Nowicką! Wtedy jeszcze nie byłam w stanie wytrzymać wszystkich solowych monologów Elektry, ale pierwsze sceny zbiorowe dziewcząt i oczywiście całą fantastyczną scenę Klytämnestry przeżyłam z zapartym tchem. Ewę spotkałam w windzie. Przedstawiłam się i podziękowałam za piękne śpiewanie i rolę. Była zmęczona, poskarżyła się tylko na problemy z biodrem, jeśli dobrze pamiętam….. a w Jej scenie było dużo schodów, po których musiała biegać w tę i z powrotem…. Ale spojrzała na mnie CIEPŁO ❤❤❤

No i dotarłam do wczorajszego, przedostatniego przedstawienia Córki pułku. Po siedmiu godzinach planowego i bardzo zorganizowanego krążenia w słońcu, co zdjęcie pokaże, wylądowałam przed godziną 20tą na widowni czarownego teatru, ozdobionego bardzo charakterystycznymi lampami w kształcie uśmiechów. Z czasów dyrektorstwa Joana Mataboscha w Barcelonie nazwałam te lampy Matabosch’s Smiles…..

…ponieważ uśmiech Joana jest naprawdę niepowtarzalny…

 Teatro Real Madrid 25 maja 2017

Przyznam się szczerze, iż trochę zmęczona słońcem i fascynującym spacerem po mieście, umieściłam moją osobę pod jednym z takich uśmiechów, z dobrą widocznością i oddałam się muzyce, której jeszcze nigdy w całości nie słuchałam. Pierwsza scena z Ewą Podleś i chórem trzymała mnie w pionie, natomiast gdy pojawili się główni bohaterowie czyli sopran i tenor to…. przepraszam…. ciemność widowni i frazy muzyczne podziałały na mnie niestety usypiająco. I jeszcze Donizetti i jego niekończące się melodie i powtórki tychże… czy czasem nie można trochę zwidować? …. mówiąc językiem muzycznym….. Z totalnej ospałości i budzenia się co 15 sekund wyrwała mnie słynna tenorowa aria Ah mes amis … 9 do trzykreślnych zaśpiewanych z uśmiechem i pewnością przez meksykańskiego tenora Javiera Camarenę (trochę o fizis posągu z Wyspy Wielkanocnej) wywołało wielominutową owacje widowni i wymusiło BIS….. Oj ocknęłam się całkowicie i słowo daję, wytrwałam w pozycji bardzo pionowej do samiutkiego końca….. Nie na próżno…. FANTASTYCZNA lekcja śpiewu w drugim akcie opery, udzielana od fortepianu przez Ewę Podleś to majstersztyk wyobraźni cudownego Laurenta i kunsztu aktorskiego naszej kontralcistki. Scena godna Księgi Guinessa w dziedzinie lekcji muzyki 😄 😎 😆 😃 😁 ….. I ja dojrzałam zatem do tego, aby tę rolę zaśpiewać… ale TYLKO W PRODUCKJI LAURENTA !!!

Cała obsada zebrała zasłużone owacje i aplauzy, a ja pozwolę sobie pokazać naszą cudowną Ewę:

Dotarłam wreszcie do czwartego spotkania oko w oko. Dowiedziałam się – pocztą pantoflową, a jakże – iż przez wspólnych znajomych Ewa została uprzedzona, że po spektaklu zajrzy do niej Zwierkówna…. A ja chciałam zrobić niespodziankę, choć nie byłam naprawdę do końca pewna, czy mnie skojarzy…… Umieściłyśmy się przed garderobą z mamą Helenki i poddałyśmy mozolnemu oczekiwaniu. Przy okazji znów zamieniłam kilka przemiłych słów z panem Jerzym Marchwińskim. Sam urok 😄

Ewa przyjęła nas z ciepłym uśmiechem. Wiecie co? Niesamowite. Osoba, o której latami krążyły opowieści, iż jest niemiłą, niedostępna, surowa, opryskliwa okazała się źródłem spokoju, ciepła, uśmiechu, życzliwości….. Może coś jest w stwierdzeniu Ani Marchwińskiej, córki Jerzego, że Ewa zyskuje przy bliższym poznaniu. Ale tak naprawdę kto ma szansę na to bliższe poznanie? Przecież my śpiewacy wcale nie uczestniczymy w bujnym życiu towarzyskim, nie rzucamy się w wir tłumu i nowych znajomości, mamy swoje życie, swoich bliskich i przyjaciół i naprawdę tłumy na scenie, to nam całkowicie wystarcza…… Rozmawiając z Ewą miałam wrażenie, że ona wcale nie chce tej rozmowy kończyć, wcale nie chce nas już wykurzyć z garderoby….. “Bo wie pani, teraz takie mniejsze role śpiewam, bardziej aktorskie”….. Dla mnie to była ROLA, która przyćmiła wszystkich wykonawców. Tenor, sopran mogą sobie śpiewać i śpiewać. Podskakiwać i machać rękami stojąc przed publicznością. A Podlesiowa zrobiła POSTAĆ. Tego się nie zapomina. No i cudowny Pelly, który potrafi dać genialny impuls przy tworzeniu charakteru postaci. Nie wytrzymałam i zapytałam, czy możemy zrobić razem zdjęcie. Odpowiedź była bardzo spontaniczna i oczywiście pozytywna. Zachwycona jestem tymi dziesięcioma minutami z Ewą Podleś, którą zobaczyłam z pięknej strony. Warto było przylecieć do Barcelony!!!!!

Wyglądamy tu jak Blada Twarz i Squaw…… Ewa nie mogła uwierzyć, że to tylko od chodzenia po mieście, a nie od leżenia na plaży nabrałam takiej barwy…….. No i śmiała się, że wciąż jestem taka wysoka…….

Nie byłabym sobą, gdybym oczywiście nie wspomniała o architektkach mojego pobytu w Barcelonie. Iwonka, która użyczyła mi mieszkania pod jej i Męża Pawła nieobecność. Odwdzięczyłam się wymyciem patelni i zostawieniem śmieci, których nie wiedziałam, dokąd wyrzucić 😄 😄 😄 😄 😄

 Zdjęcie zrobione w Warszawie w 2017

I wspaniała Helenka, która z mężem Alejandro mieszka w Barcelonie od lat i pracują oboje w Chórze Teatru Liceu. U nich czekał na mnie klucz od mieszkania, pod nieobecność właścicieli przebywających muzycznie w Berlinie.

Mały Kubuś też partycypował w mojej wizycie. Dał się rozśmieszyć kilka razy, co u trzymiesięcznego mężczyzny i obcej dotąd dojrzałej kobiety nie jest bynajmniej naturalną reakcją 😇 😇 😇 😇 😇…..

A do Barcelony wrócę….. WRÓCIMY!!!

 

 

 

Noc Muzeów… Madryt 2017

with No Comments

Głupio się przyznać, ale nigdy nocą w żadnym muzeum nie byłam, zatem skuszona nadarzającą się okazją spontanicznie zdecydowałam, że od razu po próbie, która kończyła się o 20:30, pobiegnę (metrem 😎) do jednego z najważniejszych muzeów na świecie, madryckiego Prado….. Dotarłam w ciągu 15 minut, troszkę się pobłąkałam, gdyż ciężko było znaleźć koniec gigantycznej kolejki, oplatającej jak macka ośmiornicy budynek muzeum, która jednak przesuwała się dość żwawo.

Za mną stanął pan z czterema chłopakami w wieku mniej więcej 8 – 14 lat….. trzej młodzi zabijali czas oczekiwania na wejście grami na tablecie i smartfonach, najstarszy trwał przy ojcu, rozmawiali w dwóch językach, chłopak pytał po hiszpańsku, odpowiedzi były po niemiecku. Pełna profeska, ja przy okazji też sobie poćwiczyłam…. W którymś momencie chłopak zapytał ojca, dlaczego właściwie stoją w tej kolejce. Ojciec spokojnie wyjaśnił, że jest to specjalny dzień i specjalne wydarzenie, więc TRZEBA odstać swoje i wejść do środka. Chłopak na to: “Wejdziemy, wyjdziemy i pójdziemy jeść, tak?” (wtedy jeszcze nie wiedziałam, jak bardzo prorocze były to słowa) Lekko roztargniony ojciec: “Jeść? aaaaa …. jeść…. no tak, jeść…” 😄 😄 😄 😄 😄

Po około półtorej godziny cierpliwego oczekiwania dotarłam do wymarzonego wejścia…

To co wydarzyło się dalej, przeszło moje najśmielsze oczekiwania…. W słynną Noc Muzeów, gdy spragnieni sztuki jej miłośnicy mają okazję wejść za darmo do swych wymarzonych świątyń i podziwiać światowe dziedzictwo, madryckie muzeum udostępniło zwiedzającym tylko jedną okazjonalną kolekcję pt. TESOROS DE LA HISPANIC SOCIETY IN AMERICA….. Generalnie zbiór skorup, starych map, biżuterii, trochę portretów nadętych hiszpańskich możnowładców, trochę bohomazów widoczków, 2 dzieła Goyi i 2 Velasqueza….. chyba na osłodę tych ochłapów które można było “przebiec” w 15 minut……. Na pociechę kupiłam sobie magnes na lodówkę z Księżną Alby…. autorstwa Goyi….. nie magnes, obraz 😈

Na szczęście w drodze powrotnej mijałam inne sławne madryckie muzeum Thyssen – Bornemisza, prezentujące fantastyczne kolekcje rodziny Thyssen – Bornemisza zgromadzone przez kolejnych jej członków na przestrzeni ponad 100 lat…… Jakie nazwiska, jakie dzieła…… długo by wymieniać, no dobra….. Carpaccio, Canaletto, Caravaggio, Tintoretto, Tycjan, Gentileschi, Dürer, Rembrandt, Rubens, Renoir, Monet, Rodin, Degas, van Gogh, Kandinsky, Dalí….. Anonimo Veneziano przynajmniej w pięciu postaciach, jak nie więcej 😁 i wielu wielu innych wspaniałych malarzy……. Nie dałam już rady obejrzeć wszystkiego ale na szczęście mam szansę zobaczyć je jeszcze dwukrotnie w najbliższym czasie……

 Tintoretto, RAJ

 Caravaggio, ŚWIĘTA KATARZYNA

 Anonimo Veneziano, OSTATNIA WIECZERZA

 Simon Vouet, THE RAPE OF EUROPA oraz skrzynia autorstwa Anonimo Veneziano 😎

Przy wyjściu z muzeum inna kolejka, do fajnej zabawy. Można było “wejść” w obraz i uwiecznić się na fotografii…

Gdy kierowałam się do metra, kolejka wokół Prado jeszcze trwała… ale pomyślałam sobie, że skoro ja stałam prawie półtorej godziny i nie zobaczyłam nic, ZA DARMO, to w sumie inni też mogą, nie?

Aaaaaaa…… zapomniałabym….. w Prado nie można robić zdjęć….. a w Thyssen można!

😛 😛 😛 👽 👽 👽 😈 😈 😈 👀 👀 👀

 

O kuszeniach… słów kilka…

with No Comments

Sklepy, firmy i inne przedsięwzięcia handlowe zalewają nas od czasu do czasu morzem super ofert, promocji, wyprzedaży i innych mega atrakcyjnych propozycji, których warunki atrakcyjności określone są albo mikropismem gdzieś na dole kartki, albo w bliżej nieokreślonych miejscach, których szukanie zajmuje nam więcej czasu niż znalezienie przedmiotu naszego promocyjnego pożądania. W ostatnim czasie wpadły mi w ręce trzy takie super hiper fantastyczne sprawy, w postaci kuszących kuponów, pomijając dzisiejszy telefon z numeru bydgoskiego w którym miły młody człowiek zaproponował…. ehhh miałam pominąć ale jednak wspomnę. Zatem pan z Bydgoszczy reprezentujący firmę, której nazwy nie byłam w stanie wysłyszeć, jako że szybkość wypowiedzi tego pana przekraczała prędkość światła a zatem i prędkość mojej percepcji słuchowej, wyprodukował długą informację z której zrozumiałam tylko nazwisko Karola Okrasy. Przypomnę iż Karol Okrasa jest sympatycznym człowiekiem pichcącym arcyciekawe potrawy na bazie produktów z Lidla, mającym swoje programy w telewizji, które się nawet fajnie ogląda. W okresach okołoświątecznych klienci tegoż dyskontu zarzucani są także książkami kucharskimi z wizerunkiem Karola, wypełnionymi pięknymi zdjęciami przygotowanych przez niego dań oraz równie pięknymi przepisami… Książki te klienci mogą nabyć za uzbierane mozolnie punkty podczas wielkich zakupów (średnio za 6 naklejek – każda za wydane minimum 50 zł – księga trafia do zachwyconego klienta 😎 😎 😎 proszę jaka oferta…. jedyne trzy stówki na żarcie i literatura kucharska ZA DARMO). Zatem pan z Bydgoszczy zasypał mnie lawiną informacji, miałam wrażenie, że czytał z kartki, bo gdy nieśmiało a za chwilę FORTE próbowałam mu przerwać, pozostawał niewzruszony i dalej trajkotał…. ostatecznie ustaliliśmy że chodzi o jakiś piknik kucharski typu GOTUJ Z OKRASĄ na który pan usiłował zwerbować mnie, rodzinę, sąsiadów i-wszystkich-znajomych-Królika jakby to powiedział Kubuś Puchatek. Udało mi się szczęśliwie wywinąć, staram się być zawsze miła, bo ci młodzi ludzie przecież pracują i nie można ich obrażać ani zrażać…. choć kiedyś to pani po drugiej stronie słuchawki nie wytrzymała i nią trzepnęła…. ale wcale nie byłam niemiła, tylko spytałam się z taką samą szybkością jak ona, o co właściwi chodzi…..

Wrócę zatem, teraz już krócej, do atrakcyjnych promocji pisanych….. na pierwsze starcie – Hiszpania. Supermarket w kompleksie sklepowym El Corte Inglés…. jak to supermarket…. wszystko i nawet ok….. jednorazowy zakup nie przekracza u mnie 20 euro i jest to nawet zapas jedzenia…. dwa razy zostałam OBDAROWANA kuponem zniżkowym o wartości 10 euro, po czym skwapliwie zgłosiłam się do centrum obsługi klienta w celu fizycznego odebrania karteczki….

Magiczny czek upoważnia mnie do zniżki przy zakupach o wartości minimum 50 euro w supermarkecie, z wyjątkiem okolicznych restauracji (i tu jest błąd, do restauracji moglibyśmy wybrać się niezłą paczką……) ja wiem, że ludzie robią zakupy raz na tydzień i potem już się do następnej soboty w sklepie starają nie pojawiać, no ale cóż ja biedna mogłabym nakupić za 50 euro w samy centrum miasta, z którego do domu tylko na piechotę mogę dojść bo wszędzie strefa piesza….. no jeszcze taki drobiazg… można wykorzystać tylko jeden czek DZIENNIE 😭 😭 😭

Wszyscy wszędzie tudzież i w całym Madrycie wiedzą już że jestem fanką Desiguala. Przekolorowe ciuchy które zawojowały mój zmysł wzroku, szczególnie w ostatnich sezonach, gdy zaczęli produkować moje rozmiary (pierwszy Desigual, który pojawił się w Barcelonie mniej więcej w 2009 roku, jeśli się nie mylę, miał rozmiary bardzo hiszpańskie, czy nie dość, ze za małe to jeszcze za krótkie, takie od 36 w dół… 😆 😆 😆). Desigual do najtańszych nie należy, ale w niektórych sklepach (jak w berlińskim na Tauentziendstrasse czy madryckim przy placu Callao) jest kilka pięter a na ostatnim raj outletu…. przyznaję się już, że byłam w moim magicznym sklepie kilka razy, nie zawsze , żeby kupić, ale żeby pooglądać…. no i zostałam obdarowana kilkoma czekami, jeden nawet wpadł mi extra, bo klientka przede mną w wirze pytań i wyjaśniań zapomniała go wziąć (sądzę że jednak z niego i tak nie skorzystałaby)….. napawam się ich widokiem, aczkolwiek raczej nie zamierzam ich realizować, gdyż każdy może być użyty przy zakupie za minimum 69 euro ciuszka z nowej kolekcji Wiosna/Lato….. i też tylko jeden dziennie… tym razem sobie daruję…

Na koniec chciałabym wrócić do mojego kochanego Berlina….. tam trafił mi się jeden kupon za to bardzo specyficzny. W jakiś dziwnie świąteczny dzień pobiegłam na dworzec główny, gdzie sklepy są zawsze czynne. Jako że spacer (czyli ten mój bieg) był długi, w którymś momencie stwierdziłam, że słusznym będzie skorzystanie z toalety. I to nie jest bynajmniej toaleta dworcowa w wersji Dworca Wschodniego w Warszawie….. Elektroniczne brameczki, za 1 euro wyskakuje bilecik i maszyneria w postaci poziomych rurek wpuszcza klienta na teren pożądany. Grzeczna kolejeczka pań, dyrygowanych fachowo przez energiczną Helgę, która wyznacza każdej oczekującej kabinę, z której może skorzystać, po uprzednim przetarciu deski klozetowej odpowiednią spirytusową ściereczką. Helga oczywiście wyciera. Raz dwa, prawo lewo. Niemiecki ordnung w najlepszym wydaniu. Ale nie o tym….. chciałam o tym bileciku, który wyskoczył z maszyny. Bilecik uprawnia do zniżki 50 centów czyli 0,50 € przy zakupach za minimum 2,50 € w dworcowych fastfoodach, fastkawach oraz…. MEDIA MARKCIE!

Lista sklepów objętych zniżkami wywieszona jest na olbrzymim plakacie za plecami Helgi.

I to by było na tyle. Miłego dnia 😆 😆 😆 😆 😆

Impresje wędrownego pracownika kultury cz.7

with No Comments

Różnych ciekawych ludzi spotykamy w podróżach… ja w drodze nie jestem zbyt rozmowna choć nieuprzejma nigdy…. Jeden z lotów na trasie Berlin – Frankfurt – Warszawa, albo odwrotnie, albo i przez Monachium…. w każdym razie już nad Niemcami. Miejsce w rzędzie przed wyjściami awaryjnymi, rządek skrócony z trzech do dwóch. Obok mnie młody człowiek (plus minus 30) o dość naprężonych kształtach – tu mam na myśli oczywiście mięśnie wyrobione wielogodzinnymi ćwiczeniami na siłowni 😇 😇 😇 ….. już od chwili zajęcia miejsca wykazywał sporą nerwowość, trzymał się siedzenia przed nim i niespokojnie rozglądał na boki, próbując nieśmiałych uśmiechów w moim kierunku… “Boże mój” – pomyślałam – “lot krótki, jakoś przeżyję”. Odpowiedziałam mu uśmiechem i zajęłam się jedną z ksiąg, które mam zapamiętane w tablecie. Jeszcze nie ruszyliśmy, a nerwowość sąsiada nie ustawała a wręcz wzrastała. No dobrze. Start. Maszyna równym ściegiem majestatycznie odrywa się od płyty lotniska. Po krótkiej chwili płynie po niemiecku i angielsku informacja z kokpitu, aby na wszelki wypadek siedząc mieć pasy zapięte, no bo turbulencje mogą przyjść niespodziewanie….. a mój współpasażer…. kurczowo trzymając się siedzenia przed nim miota się na prawo i lewo, obfity pot wystąpił mu na czoło, oczy rozszerzone przerażeniem i ten intensywny, melodramatyczny szeptokrzyk CAZZOOOOOOOOOOO CAAAAZZZZOOOOOOOOOO!!!!!!! przeplatane MAMMAMIA!!!! (nie będę tłumaczyć co znaczy CAZZO bom kulturalna osoba, zainteresowanych odsyłam do Włosko-Polskiego Słownika Wulgaryzmów 😄 😀 😎 😛 😆 )…. samolot oczywiście troszeczkę się bujał i horror mojego sąsiada trwał z dobre 15 minut….. Do poczęstunku zamówił dwie szklaneczki wina zapewne żeby uspokoić zszargane nerwy….. Krótki wniosek z tej podróży: jak siedzisz drogi Włochu u mamusi pod spódnicą całe życie to może już nie wybieraj się w takie drastyczne podróże jak jednogodzinny lot między niemieckimi miastami…. i do tego Lufthansą……

Za którymś razem dostałam za sąsiada sympatycznego Holendra, który leciał na Boże Narodzenie do żony, do Warszawy. Lot był z Brukseli. Łamanym ale bardzo sympatycznym polskim (à la doktor Ruud van der Graaf grany w serialu Na dobre i na złe przez przeuroczego Redbada Kjinstrę) zagaił rozmowę już na początku lotu….. mówił gdzie pracuje, jaką ma rodzinę…. W PLL LOT poczęstunku wciąż nie ma, na krótkich europejskich trasach pasażerowie dostają napoje (zimne i ciepłe) oraz słodycz. W tym okresie były to małe czekoladowe Mikołaje. Holender wziął swojego, a jakże, po czym wręczył mi go ze szczerym zapytaniem: “Chcesz mieć dwa?” co zabrzmiało jak CIEŚ MIEĆ DŁA? 😃 ….  rozmowa toczyła się niezobowiązująco, w którymś momencie zapytana, czym się zajmuję powiedziałam, że śpiewam w operze…. i że właśnie mam w Brukseli w teatrze La Monnaie spektakle, a wracam do rodziny na Święta…. Pan z rozbrajającym uśmiechem i oczywiście ze specyficznym akcentem szczerze spytał: A ŚPIEWASZ W PAŁACU KULTURY? …..

… C.D.N…..

 

Impresje wędrownego pracownika kultury cz.6

with No Comments

…CZYLI RZECZ O WALIZKACH…

Walizka rzecz święta i fundamentalna przy podróżach dłuższych i krótszych. Rozmiary różne, kiedyś wystarczały mi te nr 1 i nr 2 czyli kabinówka i średnia, ale po odkryciu lokalnych światowych gastronomii dorosłam do rozmiaru nr 3 czyli coś takiego, gdy się go szczelnie wypełni bez przesady, osiąga ograniczone limitem 23 kilogramy… Przewoziłam już różne specjały, nie wyłączając argentyńskich empanadas czyli wielkich pieczonych pierogów z nadzieniem przeróżnym, zakupionych w zaznajomionej gastronomii w Buenos Aires, ale najczęściej przewożę różne lokalne wina… Raz tylko zweryfikowano przy mnie moją walizeczkę… było to w 2009 roku gdy podczas produkcji Adriany Lecouvreur w Teatro Massimo Palermo wyskoczyłam do domu na Jasieczka urodziny i do walizeczki podręcznej zapakowałam z 10 butelek wina. Walizeczka była zawsze zmyłką, bo zakupiona w sklepie Disneya w Venezii miała wyhaftowanego Osiołka z Kubusia Puchatka i pierwotnie przeznaczona była dla córek, wówczas w wieku wczesnodziecięcym. Zatem wypełniłam tego Osiołka sycylijskimi winami i udałam się radośnie do odprawy. Wtedy nie było jeszcze ograniczeń w przewożeniu płynów w bagażu podręcznym….. Po przejściu walizki przez skaner zostałam odwołana na bok z prośbą o jej otworzenie…. panowie celnicy mieli dziwny wyraz twarzy, ale wytłumaczyłam im piękną “włoszczyzną”, iż jestem śpiewaczką operową, obecnie na kontrakcie w Teatro Massimo, i że lecę na urodziny do męża, który NIGDY W ŻYCIU nie próbował boskich win sycylijskich…. Panowie zareagowali żywiołowo na informację o moim zawodzie i od razu padło pytanie: A ZNA PANI PAVAROTTIEGO??? No pewnie, że znam, kto Go nie zna? 😃😃😃😃😃 NO TO BARDZO PROSIMY, ŻEBY TRZYMAŁA PANI TĘ WALIZKĘ POD NOGAMI W SAMOLOCIE, BO JAKBY NIE DAJ BOŻE SPADŁA Z GÓRNEGO LUKU TO BY BYŁA PRZYKROŚĆ…

Z Argentyny przywoziłam także wina w dużych ilościach. Przy drugim moim kontrakcie, w 2011, wypełniłam obie walizki winami, oczywiście do wagi możliwej. Niestety na którymś lotnisku celnikom zachciało się zajrzeć do środka i… wywiercili dziurę przez którą wsunęli najprawdopodobniej kamerkę światłowodową. Mieli małego pecha. Kamerka weszła do części z butami, więc wiele nie pooglądali. Ale nawiercona charakterystycznym gwintem dziura została i niestety nie udało mi się jej niczym na stałe zalepić…. walizka jednak niedługo potem zakończyła żywot ponieważ urwała się główna rączka i nie można już jej było ciągnąć….. służyła ponad 20 lat… stary dobry Samsonite przywieziony przez Jaśka jeszcze z Francji…

W ubiegłym roku 2016 po powrocie z Berlina zastałam moją mniejszą walizeczkę już fachowo odblokowaną (kody łatwo odkodować używając odpowiednich “prześwietlaczy”), a w niej duży dokument, z którego wynikało, iż ze względów bezpieczeństwa została ona otworzona, ale nie znaleziono w niej nic niepokojącego….. Domyślam się, iż zaniepokojenie służb wzbudził mój turystyczny inhalator, który wraz z lekarstwami wożę na dłuższe kontrakty……

Przed następnym wylotem, tym razem do Brukseli, zaopatrzyłam moją walizeczkę w taką informację:

Nie wiem, czy zadziałało, ale już nikt więcej do moich walizek się nie włamywał…. 😎😎😎

Dziś zaopatrzyłam się w jeszcze jeden gadżecik. W berlińskim media-markcie kupiłam wagę walizkową. Już nie będę umierać z niepewności czy moje walizki nie przekroczyły dozwolonego ciężaru…….

Ahhh przypomniała mi się jeszcze jedna historia z czasów, gdy współpracowałam z teatrami operowymi w Czechach i na Słowacji…. Związana jest ona także z walizeczką zwaną Osiołkiem, która mimo, iż niewielkich rozmiarów, była bardzo pojemna. Do naszych południowych sąsiadów jeździłam pociągami. Nawiązałam w teatrach wiele przyjaźni, które trwają i są pielęgnowane do dziś. Ale nie o tym chciałam… Kupowałam tam często przepyszne Śliwowice firmy Jelinek, różnorodne w smakach i naprawdę przepyszne. Ale mogłam także liczyć na dostawy domowych wyrobów, które zapewniał teatrowi w Ostravie kolega Vašek. Gdzieś w środku kraju ktoś z jego rodziny produkował fantastyczną morelówkę czyli merunkovicę, którą nazywaliśmy pieszczotliwie Vaškovicą. Kupowaliśmy ją od niego w plastikowych butelkach, z których oczywiście przelewana była w domach do porządnych, szklanych. I raz wykonałam taką drogę, iż z 4ma litrami Vaškovicy oraz kilkoma butelkami Jelinka udałam się z Ostravy, także pociągiem, do Bratysławy, na spektakle. Tam także zaopatrzyłam się w odpowiednią ilość szlachetnych trunków tak, aby wypełnić Osiołka i elegancko wrócić do Warszawy. Oprócz tego miałam w reklamówce czeskie czipsy, Bramborky. Na granicy czesko – polskiej pani celniczka zatrzymała się przy mnie – byłam sama w przedziale i zaczęła dopytywać, czy przypadkiem nie wiozę jakichś cennych rzeczy zakupionych w Czechach, sreber, złota oraz ALKOHOLU. Na półce nade mną leżał tylko skromny Osiołek….. posłałam pani celniczce rozbrajający uśmiech nr 8 i odpowiedziałam: “Jestem śpiewaczką operową, pracuję w Ostravie, alkoholu raczej nie piję, a tu w torbie wiozę dla córek Bramborky, takich przepysznych czipsów w Polsce nie ma……” Pani, połechtana komplementem, omiotła wzrokiem Osiołka, który chyba wiedząc, co jest grane, jeszcze się wizualnie skurczył….. tak jak i mój żołądek…… Nie wzbudzał żadnych podejrzeń 😅😅😅😛😛😛

C.D.N…

Curriculum Vitae wersja pionierska XXI wieku

with No Comments

Urodziłam się 16 stycznia <🎈🎈🎈 – kleks > w Warszawie jako drugie dziecko polonistki i inżyniera elektronika. W rodzinie nie było znanych tradycji muzycznych, mama wprawdzie miała ładny głos ale fałszowała strasznie, a śpiewała ciągle, tato natomiast nie śpiewał nawet przy goleniu ale prawdopodobnie miał niezły słuch. W domu stało stare pianino marki Wolkenhauer, odzyskane przez tatę za butelkę spirytusu od Rosjan, którzy – podczas repatriacji rodziców z terenów Białorusi do Polski – chcieli je porąbać na opał. Tato owo pianino stroił sam, używając miernika częstotliwości przy strunie głównej a pozostałe struny dostrajał “na ucho” na zasadzie wyeliminowania interferencji dźwięku, które były dobrze słyszalne….. Starszy brat też nie śpiewał przy goleniu, za to słuchał namiętnie zespołu The Beatles…….

Jeśli chodzi o te rodzinne muzyczne talenta, to chyba niestety byłam ich jedyną spadkobierczynią…. podsłuchałam kiedyś moich bratanków jak na rodzinnej działce za Konstancinem próbowali śpiewać polski hymn ….. Nie powiem, żebym była wciśnięta w bruzdę świeżo zaoranej ziemi z wrażenia….. raczej z szoku….. ale może ludzie, którzy śpiewają wszystkie melodie na jednym dźwięku są dużo szczęśliwsi od tych z absolutnym słuchem?…

Pianino Wolkenhauer miało tzw. strój wiedeński, czyli grało i brzmiało pół tonu niżej. Całe moje życie aż do rozpoczęcia studiów w Akademii Muzycznej byłam z nim bardzo mocno związana aż do dnia, gdy rozpadło się jego serce, czyli stalowa rama. Prawdopodobnie była naruszona podczas słynnej ucieczki z Białorusi, a jego droga była bardzo długa, ponieważ pojechało z tatą i jego rodzicami aż do Świebodzina….. Przetrwało tam całe studia taty w Poznaniu i Wrocławiu aż wylądowało w Warszawie……

Moje pionierskie CV chciałabym zakończyć konkluzją, iż z powodu tego stroju wiedeńskiego do dziś śpiewam wszystko pół tonu niżej na co zwraca wyjątkową uwagę i często to podkreśla w swoich felietonach pewna pani, nazywając to po prostu fałszowaniem.

😎😎😎😎😎😀😀😀😀😀😛😛😛😛😛

Impresja o języku… słów kilka…

with No Comments

Z racji zawodu wędrownego pracownika kultury mam styczność z wieloma pięknymi językami naszej Matki Europy, kilku z nich nawet uczyłam się w szkołach, a nauka to była solidna i literacka….. do zgłębienia rozszerzonych wersji popularnych trzeba by było zaliczyć kilka lokalnych pubów….. Bardzo byłam szczęśliwa w liceum, gdy mogłam do lektoratu wybrać język angielski, który niekoniecznie był wtedy oficjalnie popularny. Szkoły podstawowe serwowały nam od klasy V język rosyjski a tylko nieliczni wybrańcy o zasobniejszym portfelu mogli liczyć na prywatne lekcje języka zza żelaznej kurtyny. Zatem ów angielski wchłaniałam jak gąbka, przede wszystkim gramatykę no i oczywiście nieśmiertelną ortografię która często mogła przyprawić o ból głowy. Lektorki były świetne, zapamiętałam nazwisko pierwszej – Ewa Osiecka i wygląd ale nie nazwisko drugiej……. 😀 Zasady językowe wbiły mi do głowy na całe życie, nawet jeśli kuleję dziś trochę ze słownictwem, które rozrosło się jak w każdym żywym języku, to z komunikacją problemów nie mam…. a słownik zawsze pod ręką czyli w smartfonie mam.

Jestem teraz w Brukseli. Tu generalnie wszędzie po angielsku można się dogadać. Miło ładnie i przyjemnie… Zatem udałam się wczoraj do kasy teatru, żeby zarezerwować bilety na ostatnie przedstawienie dla mojej polskiej przyjaciółki Basi, która od 25 lat mieszka i pracuje (jest lekarzem) z rodziną w niedalekim holenderskim Roosendaal. Ostatnie przedstawienie jest 30 grudnia. THIRTY of December. THIRTY z akcentem na pierwszą sylabę, jak uczyła mnie pani Ewa Osiecka. Dla kontrastu podkreślę, iż premierę mamy 13 grudnia czyli THIRTEEN of December, THIRTEEN z akcentem na ostatnią sylabę JAK UCZYŁA MNIE PANI EWA OSIECKA. No więc (nie mówi się na początku zdania NO WIĘC, NA BOGA!!!!) proszę przemiłą panią o rezerwację trzech biletów na trzydziestego THIRTY grudnia. Pani z uśmiechem jak z okładki MODA NA SUKCES otwiera schemat sali w dniu premiery, czyli trzynastego THIRTEEN grudnia. Zapewniam, iż choć jak większość z nas wszystkich ludzi na świecie mam akcent, który zdradza pochodzenie nieanglosaskie, jednak moja wymowa nie jest typu SENKJUWERRRYMAAACZ. Powtarzam zatem, iż na THIRTEEN premierę mam już dwa należne mi gratisowe bilety i proszę o trzy na THIRTY, czyli last performance of Le coq d’or. Pani z uporem maniaka akcentując THIRTY jak THIRTEEN zapewnia mnie, iż bilety na wszystkie spektakle są w takich samych cenach i zróżnicowanie jest tylko według miejsc na sali a nie według daty. Ja ciągnę smugę, że ten THIRTEEN jednak mnie nie interesuje, ponieważ moi goście przyjeżdżają trzydziestego. TRZYDZIESTEGO CZYLI THIRTY!!!!! Wszystko z uśmiechem, spokojem i angielską flegmą. Tak na wszelki wypadek. Po jakichś 10 minutach pani z wielkim znakiem zapytania w oczach wydusza z siebie: czy chodziło Pani o TRZY ZERO czy JEDEN TRZY? Nooooooo nareszcie nić porozumienia. Oczywiście że TRZY ZERO!!!!!!!!!! THREE O! 😀

Bilety zdobyte, teraz tylko je odbiorę….. ale takie refleksje mnie naszły (już szersze, nie dotyczące bezpośrednio mojej wyprawy do ticket office La Monnaie, bo pani mówiła świetnie), iż niestety wszystkie języki nabierają manier proletariackich w mowie i o zgrozo w piśmie…. Ortografia a raczej jej brak tłumaczona jest dys dys i dys…. Dla mnie to zwykłe nieuctwo. Bo za moich szkolnych czasów wszyscy koledzy, którzy dziś byliby sklasyfikowani jako dys, po prostu przykładali się więcej do nauki, a pani od polskiego chodząc między ławkami podczas maturalnego egzaminu pisemnego, wiedziała, kto miał trudności i dyskretnie potrafiła błędy skorygować. Ale koledzy naprawdę robili postępy okupione po prostu większą pracą w domu. Co im przynosi efekty dziś. Patrzę na zbiednienie języka pisanego angielskiego i włoskiego (tu jest horror, oprotestowywany bardzo często przez moich dbających o piękno ich języka włoskich przyjaciół), ale najbardziej uderza mnie nasz język ojczysty, poczynając od haniebnego akcentowania czasowników w liczbie mnogiej czasu przeszłego, a kończąc na takich kwiatach jak DZIECIĄ czy LUDZIĄ (jak słusznie zwrócił uwagę Sebastian)….

Cóż…. pozostaje mi tylko skomentować PIDŻYN INGLISZ SELAWI

P.S. Za PIDŻYN INGLISZ którego nie znałam, dziękuję Izie 😀

Impresje wędrownego pracownika kultury cz.5

with No Comments

Było dużo o lataniu a nie samym lataniem człowiek żyje…. choć tak się praca ułożyła, że kilka samolotów już od wewnątrz zwiedziłam… Są jeszcze inne środki komunikacji i łączności międzymiastowej, tym razem będzie o łączności międzybrzegowej…

Minionego lata 2016 roku wylądowałam na Kaszubach u szwagra Jacka i jego żonci Marzeny. Jacek to Jaśkowy brat, więc jak zwykle u wszystkich Wierciochów czuję się jak w domu… Pogoda nam sprzyjała. Lata są ostatnio kapryśne, szczególnie na Kaszubach często wietrznie i deszczowo, ale ja szczęśliwie trafiłam na jakąś pozytywną dziurę pogodową i słoneczko nam przyjaźnie sprzyjało. Szwagier czyli Jacek od rana robił “skoki w bok” czyli do lasu, który przylega do płotu i po kilku minutach wracał z koszem pełnym grzybów. Ja tam się już na grzybach nie znam, rozpoznaję wprawdzie bezbłędnie kurki, no ale z taką wiedzą to grzybiarką bym nie została, więc tę umiejętność pozostawiam mądrzejszym. W którymś momencie padła propozycja kąpieli w jeziorze. Temperatura powietrza osiągnęła już wysokość zachęcającą. Udaliśmy się zatem nad pobliskie jezioro Kniewko, w środku tego przylegającego i pełnego grzybów lasu. Marzena z radosnym psem – sunią Leną dróżką w prawo, piechotką do miniplaży, ja za Jackiem dróżką w lewo do miniprzystani, w celu przeprawy przez jezioro rowerkiem wodnym….

Tu mała dygresja… dla pamiętających rowery wodne z poprzedniej epoki…. wielkie metalowe konstrukcje na baniowatych płozach w kształcie bomb……

rower

Zdjęcie nie jest niestety z moich zbiorów, choć są olbrzymie ale jeszcze nie zdigitalizowane…. Udało mi się znaleźć takowe w internecie i myślę, że jeśli ktoś się na nim rozpozna to nie będzie mi miał za złe jego opublikowania…..

Zatem dzisiejszy rowerek wodny to taki mały, plastikowy, niebezpiecznie lekki a do tego ten był niebieściutki jak kaszubskie niebo… Cel osiągnęliśmy nawet żwawo, wszyscy spotkaliśmy się na przeciwległym brzegu jeziora, na takiej sympatycznej miniplaży. Zażyliśmy kąpieli jeziornej i słonecznej, razem z wesołą Leną, która ochoczo wskakiwała do wody za rzucanymi patykami…

zdjecie-0192

Szwagier ma telefon najnowszej generacji z modułem TOP SECRET żeby obiekt fotografowany pozostał nierozpoznawalny…. Zapewniam że na zdjęciu jestem ja i że umiem pływać…. za mną Marzena…. albo pies, moduł działa bo rozpoznanie niemożliwe 😀

I właściwie nie byłoby w tym nic sensacyjnego, gdyby nie powrót. Jacek wpadł na pomysł, żebyśmy do miniprzystani tym rowerkiem popłynęli wszyscy. Pies też.

zdjecie-0190

Zatem wpakowaliśmy się ochoczo do rowerka, ja z Jackiem na miejsca pedałujące, plecak z ubraniami z tyłu za plecami, no i oczywiście Marzena. Też z tyłu. I piesa Lena też miała płynąć obowiązkowo. Byłoby wszystko ok, bo jakoś trwaliśmy centymetr nad powierzchnią wody, dopóki Lena nie wskoczyła ochoczo na przyznane jej miejsce. Cały tył poleciał w dół i tak oto staliśmy się łodzią podwodną. Dzięki przytomności umysłu i z pomocą zielonego wiaderka udało nam się odzyskać stabilność, wyporność i powrócić do zanurzenia a raczej wystawania 1 centymetr… Ale ciuchy przeznaczone już były do generalnego wyżymania i suszenia… Nic to, wszak pogoda wciąż sprzyjała. Nie zrezygnowaliśmy jednak ze wspólnej podróży i po małej rotacji ruszyliśmy dalej w jezioro. Tym razem ja z Marzeną na stanowiskach pedałowych, Jacek na kapitańskim mostku który mieścił się z przodu a tyły z mokrymi ciuchami zabezpieczała Lena. Przód naszego wehikułu zapadł się niebezpiecznie, ale brnęliśmy bardzo powoli i wytrwale ku odległemu celowi. Szwagier właściwie moczył wyciągnięte z przodu stopy w jeziorze… W pewnym momencie zorientowaliśmy się, iż mimo wysiłku szybkość limuzyny spadła do zera a dno coraz bliższe….. W ostatniej chwili szwagierka podjęła bohaterską decyzję opuszczenia nas. I była to naprawdę ostatnia chwila, bo jeszcze mogła dojść do brzegu, zabierając ze sobą radosną Lenę….. Wróciła do domu właściwie suchą nogą, jeśli nie liczyć tego utopionego plecaka z ciuchami….

Po zmniejszeniu zawartości nasza łódź stałą się znów NAWODNA i radośnie pedałując wróciliśmy z Jackiem na drugi a właściwie z naszej strony patrząc, pierwszy brzeg. Do “przystani” czyli łańcucha, gdzie został przypięty rowerek. Dzięki Bogu pogoda nas nie zawiodła i mogliśmy wystawić się na wieczorne słoneczko susząc ciuchy i sącząc napój bogów…..

C.D.N…

Impresje wędrownego pracownika kultury cz.4

with No Comments

LATAJ LOTEM wymyślono takie hasło reklamowe w ubiegłym wieku….. ja już LOTem mało latam z prostej przyczyny – brak połączeń które mnie powiedzmy fascynują oraz wyżywienia w cenie biletu…. no i, jak słusznie zauważyła Iwonka, jeśli dopłacę 1500 zł do ceny biletu podwyższając tym tzw standard podróży, to dostanę kanapeczkę…. 😀 To ja już chcę latać taniej, a kanapeczkę mam ze sobą….

Ale nie o tym chciałam……

Palacze to plaga, uważam iż zakaz palenia w miejscach publicznych jest jak najbardziej słuszny, domyślam się, iż teraz nałogowcy odsądzą mnie od czci i wiary a nawet obrazą się i więcej nie przeczytają ani moich impresji, ani kalendarza spektakli…. Trudno… zdania nie zmienię… i napiszę, że oczywiście dobrze, iż na lotniskach porobiono dla nich osobne budki, a nawet rzekłabym KLATKI, gdzie mogą oddać się zatruwaniu organizmu i zasmradzaniu swoich ubrań, włosów, rąk itd..  Ja natomiast napawam się lubieżnym widokiem owych klatek na Lotnisku Chopina w Warszawie, idąc wzdłuż kolejnych bramek czyli GEJTÓW jak je fachowo nazywają panie w CZEKINACH. U nas te budki są wyjątkowo małe, ciasne i zawsze wzbudzają mój nieoczekiwany śmiech, gdy w klatce oklejonej logo Camela widzę jedenastu nerwowo wciągających nikotynę pasażerów…. Dlaczego jedenastu? Bo w jednej z budek tylu naliczyłam, gdy byli już ściśnięci na maxa…… Powtórzę: LUBIEŻNY WIDOK 😀

Często latam do Berlina z racji dużej ilości przedstawień…… Ponieważ LOT zlikwidował bezpośrednie loty Warszawa – Berlin, a ja kolekcjonuję mile z programem Miles&More, wykonuję karkołomny i zawsze zadziwiający moich kolegów śpiewaków skok. Latam Lufthansą z Warszawy do Berlina przez Frankfurt lub Monachium. Frankfurt fajny bo duży i mają super perfumerię….. plus moje punkty Heinemann też się tam przydają, szczególnie, że co roku dostaję extra zniżkę na urodziny…… ale i Monachium ma swoje uroki…. Raz leciałyśmy z Miśką – to nasza młodsza córka – i zabalowałyśmy w knajpie obok bramki… To znaczy Miśka była głodna bo dorasta i ciągle głodna jest. A ja wzięłam piwo….. no i tak się skupiłyśmy na konsumpcji, że nie dosłyszałyśmy wezwania do samolotu…. Wezwanie było wyjątkowe, co potwierdziłam podczas następnych lotów przez Monachium. Pani szemrze pod nosem cokolwiek i nie słychać tego w odległości 20 metrów….. Zatem pani wyszemrała po niemiecku nazwiska Zwierko i Wiercioch bez rezultatu. Plus na mój telefon komórkowy przyszedł nieco mylący sms z którego wywnioskowałam, iż czas odlotu jest czasem boardingu… Efekt trochę bolesny ponieważ musiałam dopłacić DROBNĄ kwotę za następny lot…… No i wszystko skończyłoby się fajnie, gdyby nie niespodzianka w Berlinie. Strajk bagażowych…… Nie ma naszej cudownej walizki…. A my leciałyśmy na super przedstawienie West Side Story do Komische Oper i przede wszystkim Misia miała jakieś swoje super stroje i super buty…… No ale nie ma tego złego co by na dobre nie wyszło ALIAS wszystko dobre, co się dobrze kończy, ponieważ Lufthansa przyznała nam voucher w wysokości 380 euro i mogłyśmy się wystrzałowo ubrać. A walizka dotarła do hotelu w dzień spektaklu więc hohoho było w czym wybierać!!!!!

O Monachium jeszcze nie koniec. Lot do Warszawy, oczywiście Lufthansą, po którymś ze spektakli Cendrillon Jules’a Masseneta… Embraer 95. Przy wejściu witają wszystkich dwie naprawdę śliczne stewardessy. Wysokie, z pięknymi, długimi, rozpuszczonymi włosami, zgrabne, naprawdę piękne dziewczyny jak z okładek pism z modelkami……. Wraca nadzieja, że może jakieś dobre zmiany i u Niemców…. (bo przepraszam naprawdę bardzo, ale wiemy, że nasze sąsiadki zza Odry najpiękniejsze nie są choć panów mają niczego sobie…). Zatem po osiągnięciu wysokości przelotowej (to takie standardowe hasło w samolotach) rozpoczyna się serwis pokładowy. Siedzę w trzecim rzędzie, tuż za czterema osobami wypełniającymi powierzchnię pierwszej klasy. Piękna pani z przodu obsługuje pierwszoklasistów. Ja czekam na tę drugą piękność. Do mnie podjeżdża wózek z drugiej strony….. Szok….. Stara zasuszona wiedźma, brzydka, chuda….. towarzyszy jej koleżanka o twarzy Gargamela (kto pamięta Smurfy, niech uruchomi wyobraźnię), z wielkim wystającym zębem oraz w okularach o plusowych dioptriach powiększających oczy przynajmniej w skali 5 do 1………. Magia prysła…. zamówiłam kieliszek…. nie…. KIELICH czerwonego wina, żeby załagodzić emocje……..

Uwielbiam w Berlinie te napisy na rękawach samolotowych: <— Pfeffer Tomatensaft —> , <— Flieger Überflieger —> , <— Cockpit Kabine —> , <— Kerosin Adrenalin —> ….

.dsc_7489

Wysiadam z samolotu i zawsze gnam na przystanek autobusowy, żeby jak najszybciej dostać się do miejsca zamieszkania….. i tym razem tak zrobiłam….. Byłam 5 metrów od autobusu gdy kierowca (nie – Niemiec) posłał mi szeroki uśmiech pełen białych zębów, zamknął drzwi i odjechał……. nigdy wcześniej nie zdarzyło mi się to w Berlinie, a wręcz przeciwnie – widziałam, że kierowcy zawsze czekają na gnających pasażerów….. Dobrze, że następny autobus był za 6 minut……

C.D.N……

 

 

Impresje wędrownego pracownika kultury cz.3

with No Comments

13 czerwca 2016…

Podróże kształcą. Tak głosi przysłowie. Myślę, że przysłowie prawdę gada zatem rozpocznę od pewnego wieczoru, gdy z dwiema cudownymi dziewczynami Kają Woytynowską (moją personalną asystentką artystyczną internetowo-stronowo-blogowo-piarowo-winną – co mogę już oficjalnie ogłosić) oraz fantastyczną i uroczą polską sopranistką rozwijającą swoją internacjonalną karierę, Iwoną Sobotką, kończyłyśmy cudowny popremierowy wieczór w Komische Oper (śpiewałam macochę Kopciuszka, panią Madame de la Haltiere w fantastycznej operze Julka Masseneta CENDRILLON)…. Szału było moc, bo dziewczyny rozochociły się nieco w przerwie a ja pozostawałam także nieco w tyle zatem wyrównałyśmy poziom endorfin w słynnej Kantynie….. ze wspaniałym pianistą Matthew…

14961442_359803797686407_2070827583_n

…aż w pewnym momencie Iwonka zapragnęła wrócić już do domu, gdyż jej angażmą opiewał na zamieszkanie w okolicach Filharmonii Berlińskiej gdzie śpiewała pod batutą Simona Rattle’a…. a to były ze 3 przystanki metrem czyli U-bahnem ode mnie… bardzo niefrasobliwie założyłyśmy, że skoro naziemne S-bahny jeżdżą całą noc, to NA PEWNO U-bahn też, chociażby z racji nazwy, bo różni się tylko jedną literką. I tu pierwsza lekcja jazdy. Nie ufaj endorfinom 😀 Radośnie i grubo po północy, czyli już 13 czerwca, podążyłyśmy w kierunku upragnionej stacji, jakieś 200 metrów od mojego lokum przy KOB…. Wesołe, szczebioczące roześmiane ale na szczęście nie śpiewałyśmy……. Miny nam zrzedły gdy zderzyłyśmy się z kratą zamykającą wejście do metra….. chyba powinnyśmy były wtedy zacząć śpiewać…. ale nie wiem, czy jakiś pociąg by przyjechał….. Na szczęście Niemcy to tani kraj, a taksóweczki śmigają nocą co kilka sekund, więc jedna zjawiła się jak na zawołanie i zabrała naszą cudowną gwiazdę do domku….. a my z Kajusią wróciłyśmy do Komische Domciu……. Podróże kształcą…. sprawdzaj rozkład jazdy przed odjazdem…..

Kajusia tegoż już dnia w miarę rano miała zaplanowany powrót do Budapesztu. Mieszka tam już od kilku lat, nauczyła się perfect języka węgierskiego za co pochwalił ją nasz wspaniały dyrygent Henrik Nánási (“ona mówi bez akcentu, jak to możliwe???!!!”)… Zatem wracała Kajusia rano do swojego domciu…. wcześniej ode mnie, wstała rano, spakowała walizeczkę, sprawdziła bilet i udała się na odległy o 50 metrów od domu przystanek “lotniskowego” autobusu TXL w kierunku berlińskiego lotniska Tegel….. co nastąpiło dalej, znam z opowieści Kajusi……

Czekała czekała, czekali w grupce… Autobus nie nadjeżdżał….. w newralgicznym momencie poddenerwowani podróżni zdecydowali się na NIEZAWODNĄ taksówkę, która za jedyne 25 euro w tempie ekspresowym dostarczyła ich na żądane lotnisko…. I tu zagwozdka jak mówią nasi sąsiedzi. Kajusia rozczytuje po raz kolejny (chyba 5ty) swój bilet i z przerażeniem stwierdza, iż….. odlot jest z Schönefeld…. to jakaś godzina drogi taksówką z Tegel, a samolot już za 40 minut….. i to tego dnia wyjątkowo niespóźniony…… No cóż… Podróże kształcą….. jak nie widzisz, to czas kupić okulary….

Udała się Kaja ze spuszczoną głową i powoli do kasy jakiejkolwiek i zakupiła bilet na najbliższy samolot do Budapesztu czyli na godzinę 17. Ucierpiały trochę jej finanse, bo ten z Schönefeld był good price a tu musiała wykazać się posiadaniem 260 euro…… cóż, nie było wyjścia… ale lot do domu już był zapewniony…… WARNING!!!!!!! Nigdy nie trać czujności!!!!!!! Chwilę przed rozpoczęciem boardingu okazało się, że bilet opiewa na następny dzień………………….. TO SĄ JAKIEŚ ŻARTY? JOKE? LOS PRZEWROTNY? PODRÓŻE KSZTAŁCĄCE?????????? No właśnie…. i tu nastąpił zakup trzeciego biletu do Budapesztu….. teraz już na pewno prawidłowego….. Have a nice flight Kaja……….. Twój portfel schudł o prawie 600 euro… a miało być 60…… Podróże kształcą………

Mój lot opiewał na 13:40…… Jako że posiadałam 2 obszerne i kolorowe walizki zamówiłam taksówkę….. to był jakiś feralny dzień… czekałam i czekałam, przesympatyczny pan z Komiche portierni wychodził wraz ze mną aż na trochę rozkopaną wciąż Unter den Linden i… nic…. po ponad pół godzinie przyjechała zapowiadana na 5 minut czekania taksówka, kierowca z lekka oszołomiony dostarczył mnie żwawo na Tegel…… Oprócz dwóch walizek miałam też tzw blender kielichowy czyli wielkie pudło ze sprzętem gospodarstwa domowego……. firmy szwajcarskiej WMF jakby kto był ciekaw…… walizki oddałam przykładnie na stanowisku odprawy…. i ruszyłam żwawo do bramki… na mój ukochany skaner!!! Torebki to pikuś…. Torebka kobiety to magazyn wszystkiego więc nawet czasem opróżniać nie trzeba bo panowie celnicy rozpoznają kształty bezbłędnie…. Ale nadszedł czas blendera…. przejechał….. uffff… NIE!!!! WCALE NIE UFFFFF…. !!!!! Pani celniczka bierze moje pudło i wywołuje mnie na bok….. Blada się robię i potliwa…  Pani celniczka pokazuje mi, że blender ma NOŻE…. powtarza to kilka razy….. po czym – z tego co pozwala mi zrozumieć moja znajomość niemieckiego – pani informuje mnie, iż mój blender ma funkcję kruszenia lodu. Po czym wyciąga swój telefon komórkowy z kieszeni, szuka czegoś w internecie  i radośnie pokazując mi zdjęcie blendera informuje, że ma podobny, też WMF, tylko z trochę większą mocą…. I GRATULUJE MI WYBORU……… Nie muszę mówić, że stres skanerowy musiałam odreagować w lotniskowym barku…..

Opóźnienie ponad dwie godziny… Ulewy dewastują Niemcy…. W końcu startujemy…. Moje loty – że wyjaśniam – lecą do Warszawy z Berlina przez Frankfurt, ponieważ nabijam sobie punkty na karcie Miles & More a niestety LOT odwołał bezpośrednie połączenia Warszawa – Berlin. To nabijam te mile dookoła. Raz przez Frankfurt, raz przez Monachium, a kiedyś to i przez Wiedeń leciałam…. Zatem wreszcie wystartowaliśmy. Lecimy sobie pięknie, ma być 50 minut do Frankfurtu, a tu pan pilot informuje, że… być może polecimy nawet do Düsseldorfu… fajnie… ale fajnie, do Düsseldorfu!!!! Właśnie tego dnia to było MOJE NAJWIĘKSZE MARZENIE, o którym nie omieszkałam poinformować moją stęsknioną już rodzinę… Oni też marzyli wraz ze mną, abym ujrzała lotnisko w Düsseldorfie…… po kilku minutach niepewności dowiedziałam się, iż nie mogę zrealizować mojego największego marzenia i dolecieliśmy szczęśliwie do Frankfurtu….. Na szczęście też lot do Warszawy był potężnie opóźniony i po ludzku dotarłam do domu…. Nie na 18 jak było w rozkładzie…. na 22…. ale tego samego dnia. I mniej niż dobę zanim Iwonka rozpoczęła swoją podróż z Komische Oper do domu przy Berliner Philharmoniker…

Czyż podróże nie kształcą???

 

 

Impresje wędrownego pracownika kultury… cz.2

with No Comments

Tak mnie naszła niedawno refleksja na temat wyglądu…… pod wpływem filmików, jakie często pojawiają się na YouTube, pokazujących cudowne działanie fotoszopa (*Photoshop) na obrzydliwie brzydkich modelkach….. to coś w rodzaju efektu jaki obleśnej ropusze przyniósł pocałunek księżniczki….. czy może na odwrót… Książę pocałował ropuchę a ona zmieniła się w pannę nieziemskiej urody…. Makijaż potrafi uczynić cuda…  W teatrze, operze jesteśmy wszyscy “malowani”…. jedni więcej, jedni mniej, wszystko zależy od koncepcji reżysera i projektanta kostiumów….. Można człowieka zmienić nie do poznania… I tak przed paroma dniami – i tu czas na miejsce – BERLIN, maj 2016 – konwersowałam radośnie z moją Kają, co w Budapeszcie walczy z oprogramowaniem smarfonów i komputerów zagonionych biznesmenów oraz z racji bycia fanką opery programuje i upiększa strony internetowe pewnych śpiewaków operowych 😀 ❤💛💙💝💗 , ciągnąc myśl dalej – zatem stwierdziłyśmy, a raczej myśl zapoczątkowała Kaja, że jedna wspaniała i bardzo przez nas lubiana gwiazda opery – narodowości nie zdradzę bo od razu by się wszyscy znawcy domyślili – właściwie zawsze wygląda jak ona sama….. przeleciałyśmy pamięcią jej kreacje od czasów poczęcia (operowego!!!!) i nie zauważyłyśmy właściwie żadnej zmiany, oprócz oczywiście korzystnego działania czasu 😀 Nawet fryzura peruk taka sama, jak własna……. W związku z tym ta pani, nazwijmy ją XY, gdy wychodzi po spektaklu z teatru, natychmiast rozpoznawana jest przez tłumy fanów i musi zaangażować się w rozdawanie autografów, tudzież pozowanie do fotografii z wielbicielami….. Im bardziej czas leci, pani XY jest coraz bardziej sobą na scenie, w sensie twarzy, a nie Cyganką Azuceną z TRUBADURA, czarownicą Ježibabą z RUSAŁKI….. zawsze wygląda jak Księżna de Bouillon z ADRIANY LECOUVREUR a może bardziej jak Carmen (czarne i piękne gatunkowo włosy podkreślają jej z lekka poprawioną już urodę)….. Oczywiście może ktoś powiedzieć, że taka była koncepcja reżysera i scenografa a ja dodam, iż miała po prostu PECHA. Tak, pecha……

Moje życie operowe od strony fanów to pasmo mąk i udręk, gdyż tylko ci, którzy znają mnie osobiście czyli “in priv” jak to się teraz modnie mówi, są w stanie rozpoznać mnie przy teatralnym wyjściu…… jedną z pierwszych ważnych ról jaką zaśpiewałam na operowej scenie była Herodias w SALOME R.Straussa w Poznańskim Teatrze Wielkim…… Makijaż wręcz powalający….

File0003

Mienił się złotem i czerwienią, buzia była jeszcze widoczna, ale już wkrótce po tej produkcji wylądowałam w Teatrze Wielkim w Łodzi jako Hrabina w Damie Pikowej Czajkowskiego i z 35letniej dziewoi zrobiono TO:

File0002

Owszem, wiele ról śpiewałam z “moją buzią” ale przyznam się, iż najbardziej cieszą mnie te, gdzie mnie nie widać….. I to nawet nie chodzi o jakieś “postarzanie” co często ma miejsce… Mam szczęście śpiewać role charakterystyczne i spotykać na swojej drodze scenografów z fantazją…… jak na przykład Ježibaba, którą zadebiutowałam w Państwowej Operze w Pradze w 2005 roku:

Rusalka Zwierko 1.akt II

Komische Oper Berlin w 2011 roku zobaczyła mnie tak:

komische-oper-rusalka-05

W 2015 roku na scenie Opery w Bańskiej Bystrzycy świętowałam 10-lecie Czarownicy, która pokazała się z takiej strony:

20150604_181501

A efekt końcowy był piękny:

20150604_182136-1

Natomiast szczyt nierozpoznawalności osiągnęłam w 2012 roku w ROH Covent Garden w Londynie:

RUSALKA by Dvorak; Royal Opera House; Covent Garden; London, UK; 25 February 2012; General rehearsal; AGNES SWIERKO as Jezibaba; YANNICK NÉZET-SÉGUIN - Conductor; JOSSI WIELER and SERGIO MORABITO - Directors; BARBARA EHNES - Set designs; ANJA R

©Clive Barda/ROH
Z tą postacią wiąże się także pewna historyjka….. Miałam zabandażowaną nogę, co było elementem scenografii…… wchodząc na scenę musiałam kuleć…. Na jednym ze spektakli była Ola Kurzak, z którą wtedy dość regularnie się spotykałyśmy w Londynie z racji jej Zuzanny w Weselu Figara na tejże wspaniałej scenie….  Zatem wychodzimy sobie spokojnie, przed “artystycznym” wejściem grupa oczekujących fanów potraktowała mnie obojętnie, a wychodziłam jako ostatnia z solistów…. Ola, trochę tym poruszona, wykrzykuje: PROSZĘ PAŃSTWA, TO JEST AGNES ZWIERKO, KTÓRA ŚPIEWAŁA DZIŚ JEŽIBABĘ….. Grupka z zaskoczeniem na twarzach żwawo rusza w moim kierunku podając programy do podpisania…. Jeden z widzów, obywatel bratniej Japonii, z zatroskaniem na twarzy spoglądając na moje nogi pyta: JAK NOGA, CZY JUŻ NIE BOLI? 😀
No właśnie, a propos Oli….. śpiewa taki repertuar, że naprawdę trudno jej coś na twarzy wykombinować….. i do tego sopran 😀 któremu urody zakłócać nie można….. Ale zapamiętałam jej kapitalną kreację w Jasiu i Małgosi E.Humperdincka z MET, pięknie się pomazała, co uwielbiam!!!!!

Hansel and Gretel
©Marty Sohl/MET

 

W wielu teatrach strefy słowiańskiej śpiewacy są często pozostawiani sami sobie, chyba, że scenograf wymyśli coś naprawdę charakterystycznego…. Generalnie dostaje się dyrektywę: BĄDŹ PIĘKNA i już. Ratuj się kto może sam. Śpiewałam Azucenę w jednym ze słowackich teatrów operowych i z pomocą uroczych pań wizażystek wymyśliłyśmy twarz odpowiadającą zmęczonej i często smutnej Cygance…. Natomiast dwie koleżanki, stałe solistki owego teatru, nie dały się dotknąć. Stworzyły sobie na twarzy “fotoszopowy” wzór modelki playboya……  Muszę przyznać, iż zrobiły na mne WIELKIE WRAŻENIE 😀 😀 😀 Azucena prosto z fashion week…..

Od lat przyjaźnię się z Tomkiem Raczkiewiczem, kontratenorem z Poznania….. Jestem pod nieustannym wrażeniem jego aktorskich kreacji, przede wszystkim postaci, w jakie się wciela, właśnie ze względu na charakteryzacje… Skubnęłam za jego zgodą kilka fotek, które najbardziej się mi podobały….. widziałam kiedyś jeszcze inne ale wrodzony zapał podszyty lenistwem zastopował mnie w dogłębniejszych poszukiwaniach…..

W charakterystycznych rolach przy nieprzesadnym makijażu ale odpowiedniej mimice, można stworzyć niezłe wrażenie….. :

988399_785589621466829_1178864508_n

Czasem potrzeba troszkę podkreślić rysy… :

11009936_1169542479738206_842152286261731817_n

A czasem po prostu się zmienić…. :

11215514_1329668307058955_2167812652685295480_n

😀

Ja osobiście jestem za tą ostatnią wersją 😀

Zauważam niestety, że trend charakteryzacyjny wiąże się często z brzydkością przedstawień, a szkoda….. Tylko z opowiadań znam inscenizację RUSAŁKI w monachijskiej operze, widziałam zdjęcie Ježibaby, którą śpiewała Helena Zubanowić ale z jej sprawozdania wiem, że całość była nieciekawa…. Wiem, ciężko jest w klasycznej historii typu Don Carlo czy Lucia di Lammermoor wymyślić coś przewrotnego do tego stopnia, żeby nie burząc piękna klasyki nadać niektórym troszkę inny wygląd….. śpiewacy bronią się przed zmianami na twarzy niekoniecznie z chęci strachu przed nierozpoznawalnością…… Może dlatego moja operowa miłość skierowana jest w stronę dzieł mało znanych, które teraz powracają na salony. Nie ma żadnych kanonów inscenizacyjnych związanych z nimi i – co za tym idzie – swoboda inscenizacyjna jest większa…….

 

C.D.N.

 

 

Impresje wędrownego pracownika kultury….. cz.1

with 2 Comments

Przyjaciele się ze mnie śmieją, że ciągle spotykają mnie jakieś niesamowite sytuacje, zatem chyba zacznę je zapisywać potomnym ku pamięci…. Nie będzie to chronologicznie, bo czasem przypomnę sobie coś sprzed miesięcy lub lat….. Zatem czas zacząć….

BERLIN 23 maja 2016. Podczas produkcji Komische Oper kwateruje solistów gościnnych w prywatnych mieszkaniach dość blisko teatru lub w sympatycznych monotematycznych około 30-metrowych “apartamentach” znajdujących się w budynku “przylepionym” do biurowej części opery. Ja je polubiłam od razu i jako, że aby dojść na scenę potrzebuję 1 minutę, za każdym razem usadawiam się w moim – jak go nazwałam – Komische Domku…… Dziś  w przerwie między próbami Cenrillon’a J.Masseneta wyskoczyłam po zakupy. Niewielkie ale dość ciężkie – m.in płyny do kąpieli i prania oraz oczywiście ciemne piwko Köstritzer, które wieczorem ukaja moje zszargane próbami nerwy 😀 . Wracam, pod głównymi drzwiami wejściowymi, od strony Unter den Linden, numer 39, stoi starsza bardzo elegancka, umakijażowana, siwa, krótko obstrzyżona, wysoka i szczupła pani. Trzyma w ręku klucze i się ciągle uśmiecha. Podchodzę do drzwi z moim kluczem i próbuję otworzyć. Drzwi są bardzo specyficzne, bo ciężkie, szklane. Trzeba przekręcić klucz i trzymając go wciąż w pozycji skręconej mocno je pchnąć. Jedną rękę mam zajętą ciężką torbą. Pani się cały czas uśmiecha. Ja się mocuję, na co ona wcale nie reaguje z tym swoim uśmiechem i chęcią wejścia za mną (nie wiem, dlaczego mając klucze sama ich nie otworzyła)….. Zwracam się do niej COULD YOU PLEASE, czy mogłaby Pani HELP ME TO PUSH THE DOOR, pomóc mi popchnąć te drzwi, gdy ja trzymam przekręcony klucz. Ta nic – patrzy się. I uśmiech. Ja: COULD YOU PLEASE powtarzam…. ona nic. Mocuję się z materią w końcu podnoszę głos i mówię wprost PUSH THE DOOR, DRŰCKEN! – POPCHNIJ!!!! A skąd…. Ja musiałam z całej siły uderzyć swoją osobą i narazić moje biedne, umęczone próbami ciało, na następny siniak w dziwnym miejscu. Wrota się otwarły…. Pani wpycha się za mną i zaczyna po angielsku monolog JAKA JEST PANI NIEGRZECZNA, CO TO ZA ZACHOWANIE ITP ITD…. Ja na to – chciała Pani też wejść to dlaczego się Pani patrzy i nic nie robi jak widzi że ja sama nie mogę tych drzwi ruszyć… jak proszę Panią o pomoc…. Na to ona: PANI MNIE NIE PROSIŁA O POMOC, PANI NA MNIE KRZYCZY… BO JA NIE MAM SIŁY, JA NIE MOGĘ…. Moja dygresja – chyba nigdy nie rozmawiała z wokalistą operowym świeżo po próbie, ja mam głos postawiony z natury i brzmiący nawet z rana (Jasiek mnie zawsze ucisza jak coś szeptem mówię), a jak rozśpiewana no to już pełna impostacja…. No i pani gada i gada. Wpakowała się za mną do windy, wciąż z tym swoim uśmiechem i kontynuuje: A ŚPIEWACZKA TO POWINNA UWAŻAĆ NA GŁOS A NIE BYĆ TAKA NIEGRZECZNA…… QRDE dobrze że miałam zajęte ręce, bo bym jej coś pokazała….. A w język też się ugryzłam bo parę słów po angielsku znam……. I dobrze, że jechała piętro wyżej…… Nie wiem, skąd wiedziała, ze śpiewaczka….. tu pomieszkują naprawdę różni dziwni ludzie……. no….. śpiewacy do “niedziwnych” raczej nie należą….. a może ja miałam na czole wypisane??????

No właśnie… a propos pisania na czole…. Przypomniała mi się historyjka z podstawówki… Jak to czasem mówią FAKT AUTENTYCZNY 😀 …Czyli WARSZAWA rok 1970… Klasa 2 lub 3, szkoła podstawowa nr 39 w Warszawie, zajmująca “lewą” (patrząc od frontu) część XXI Liceum Ogólnokształcącego im. H.Kołłątaja w Warszawie….. jak ktoś nie wie, to na tyłach Bazaru Banacha 😀 Podstawówka owa już nie istnieje ale grono zacnych absolwentów miewa ze sobą kontakt.. Mnie z tych czasów zachowała się przyjaźń z Sylwią Hryniewicz ale jako że chodziłam z nimi do klasy tylko 3 lata to i wspomnień wspólnych szkolnych nie za wiele… Ale właśnie jedno mam. Był w klasie Andrzej. Drobny, ciemne włosy….. Żywy, czasem nie do opanowania…. Otóż Andrzejek był czasem na bakier z odrabianiem zadań domowych czy z wywiązywaniem się z obowiązków typu “proszę przynieść jutro to i to”…… Po kolejnym jego tłumaczeniu “zapomniałem zapomniałem” pani wychowawczyni (miała na imię Alicja, bardzo ją lubiliśmy i mieliśmy kontakt przez lata…) powstrzymując nerwy rzuciła mu: NIE PAMIĘTASZ? NA CZOLE SOBIE NAPISZ!!!!! Następnego dnia Andrzej przyszedł do szkoły w niezwykłym makijażu – miał na czole wypisane piórem wszystkie zobowiązania na dzień bieżący……. Nie muszę zaznaczać, iż wyglądał imponująco i był obiektem westchnień wszystkich koleżanek….. Ja też westchnęłam….. 😀 Podkreślę tylko, iż wykonał naprawdę wielką robotę, gdyż to co nabazgrolił było czytelne, przyznał się potem, że tworząc te malowidła stał przed lustrem i pisał “od tyłu” i w tzw. “lustrzanym odbiciu”, żeby obraz był prawidłowy……. zastanawiam się teraz, czy nie został wybitnym fizykiem lub innym wynalazcą, bo prawa odbicia zastosował perfekcyjnie a miał dopiero 8 lat……..

 

CDN…

Ciocia Lina i…. nasz ślub w Wenecji 24 lipca 1993!!!!!

with No Comments

Czy ktokolwiek by pomyślał, że ślub w Wenecji to jest jakaś niemożliwa sprawa??????? Dla nas to było prostsze od druta! Skoro ma się tam Linę a także i Giorgia, skoro w wakacje śpiewa się w niedziele w parafii, gdzie ochrzczony był Antonio Vivaldi a potem Lina, i darzonym się jest sympatią przez księdza proboszcza, to przecież nic prostszego……. 😀 Zatem zadzwoniłam do Giorgia i po prostu rzuciłam temat…. Giorgio tylko odpowiedział: dobra, spytam się. No i się spytał…. odpowiedź była pozytywna…….

bragora

Skromny kościółek, gdzieś na tyłach Hotelu Gabrielli, znany tylko tubylcom i bardzo nielicznym turystom, którzy zmylą drogę w poszukiwaniu sklepu spożywczego….

Nie muszę zapewniać, iż wszystkie dokumenty polskie załatwiliśmy w mig, mając ogromną sympatię proboszcza Katedry Polowej w Warszawie, księdza Tadeusza Dłubacza (który potem ochrzcił naszą pierwszą córkę Karolinę)….. U niego też graliśmy i śpiewaliśmy, więc był to argument nie do zbicia!

Na ślub do Wenecji jechaliśmy oczywiście linowym busem łączącym Warszawę z Rzymem, bez żadnych przygód….. wyjątkowo…Była z nami Magda, moja akompaniatorka z Akademii Muzycznej, wesoła i wiecznie zakochana w kimś dziewczyna, którą z przekory nazywaliśmy LIEBESSCHMERZEN…… Na miejscu wszystko było już gotowe…. Lina zajęła się przystrojeniem kościoła, a Giorgio wcześniej zorganizował daty…… Było jedno małe zamieszanie… jeszcze w  Warszawie po ustaleniu daty wpadłam na sztański pomysł, żeby może jednk tydzień później, Jasiek miał urlop w pracy i jeszcze dobrze by było, żeby między początkiem urlopu a końcem kawalerskiego życia poszalał trochę w Miecie Miłości…. 😀 Poprosiłam Giorgia o przesunięcie…. “A co ty myślisz, nie dość że ślub w Wenecji, o czym wszyscy marzą, to jeszcze tak chcesz sobie daty przesuwać????? Myślisz, że to takie proste???” – śmiał się… Okazało się PROSTE!

Nie miałam żadnej wariackiej śnieżnobiałej sukni, bo i z transportem byłoby niewygodnie, mieliśmy przecież także gitarę i altówkę! Ale biały dwuczęściowy kostium, zresztą bardzo odpowiedni na te upały! I nie zamawiałam fryzjera, włosy mozolnie starała się ułożyć mi Magda….

Na zdjęciu oczywiście się obżeramy, bo fotka “fryzjerska” jest w albumie analogowym, ale przy okazji ją zeskanuję 😀

2011-09-25 15;01;572

Naturalną sprawą było, iż świadkami tego wyjątkowego wydarzenia byli Lina i Giorgio, przy czym Lina skwapliwie zawsze i przy każdej okazji podkreślała, że ona jest moim świadkiem a Moro di Venezia, jak nazywała Giorgia – świadkiem Jaśka….

I oto nadszedł ten dzień…. Jasiek z Giorgiem w hotelowym barze strzelili sobie kilka “szybkich” dla kurażu czyli odwagi i piechotką, wesoło udaliśmy się do kościółka…

2011-09-25 14;22;13

Od razu wyjaśnię, iż na weneckim ślubie nie było nikogo z naszych rodzin z oczywistych względów finansowych, ale zapewniam solennie, że odbiliśmy to sobie i w Warszawie, i w Łukawcu w odpowiedniej formie!!!!!

Krótka, radosna msza ze ślubem w towarzystwie lokalnych wenecjan oraz naszych Przyjaciół… o 19, w momencie udzielania ślubu zaczęły bić dzwony a Monsignore Renato Volo podniósł palec w górę i skomentował “To jest potwierdzenie i dobra wróżba na Wasze życie”…. co zostało uwiecznione na krótkim filmie zrobionym przez jednego z kuzynów Liny……

2011-09-25 14;28;31

Pamiątkowa fota przy przepięknym zabytkowym ołtarzu historycznego kościoła…. Dobrze, że ucięte są nogi, bo nie widać, jakiego kto jest naprawdę wzrostu hahahahaha Giorgio wreszcie góruje nad wszystkimi 😀

2011-09-25 14;35;22

Przed kościółkiem Przyjaciele obsypali nas tonami ryżu…

2011-09-25 14;38;582

Nie zabrakło oczywiście pamiątkowego zdjęcia…. Magda robiła, dlatego jej na nim nie ma…….

2011-09-25 14;38;584

I tu taka refleksja nad upływającym czasem…… z osób uśmiechających się ze zdjęcia oprócz nas pozostał Giorgio i z pewnością Chiara, blondynka druga z lewej strony, która była krawcową i pokojówką Liny….. Odeszli już Lola i Giorgio – starsze małżeństwo u których “nasz” Giorgio spędzał weneckie wakacje (pan podpierający się laską i pani w okularach i bardzo niebieskiej sukience), nie żyje Ingeborg, malarka z rozwianym włosem, pożegnaliśmy najstarszą siostrę Hedi (z tyłu między Lolą a Ingeborg) a dwa lata temu Linę….. no ale nikt nie jest wieczny…… dobrze, że na fotografiach pozostają piękne wspomnienia…..

Na osobną uwagę zasługuje weselne przyjęcie, które odbyło się w tzw. “Różanej Sali” w restauracji Hotelu Gabrielli…. Menu układałam z Liną, ale Jasiek była tak zestresowany, że właściwie oprócz wina to chyba nic nie tknął…… 😀

TU BĘDZIE FOTO KARTY OBIADOWEJ 😀

Dwa słowa o sukni, w którą się przebrałam….. To prezent od Liny, jeden z wielu, jakimi mnie obsypywała…. Niebieska o szafirowym odcieniu, gęsto przetykana srebrnymi nitkami… Suknia, która gdy ją zobaczyłam, odżyła z moich dziecięcych marzeń….. Jeżdżąc zimą autobusem 172 do szkoły muzycznej na Wiktorskiej wpatrywałam się w śnieg mieniący się srebrem i błękitem w świetle lamp “jarzeniówek”….. i marzyłam, że będę wychodzić na scenę, jak Alicja Majewska w blasku świateł rampy w super hiciorze “Jeszcze się tam żagiel bieli” i będę błyszczeć jak ona….  Lina wyciągnęła ją z szafy i wręczyła mówiąc, że ona już jej nie będzie nosić…. Suknia pierwotnie była z długimi rękawami i wielgachnym wycięciem na plecach… Chiara przerobiła ją troszkę, obcięła rękawy i subtelnie zakryła zbyt duże wycięcie, które się Linie nie podobało…..

Tę suknię podarował Linie Jean-Pierre, jej wielka miłość i niedoszły towarzysz życia……

2011-09-25 14;44;414

Jasiek był zawsze uwielbiany, gdziekolwiek się pojawił, zatem tym razem Lina z siostrą Hedi ustawiły się do zdjęcia…..

2011-09-25 14;44;412

Zatem rozweseleni, pożenieni i przebrani (ja! ja!) rzuciliśmy się do stołu w Sali Różowej, czy Różanej, jakkolwiek ją zwano…. Towarzystwo było zacne. Lina i Giorgio to wiadomo. Starsza siostra Liny, Hedi czyli Jadźka, brat Andrea…. tak, tak! ten co ukrył przed siostrą błogosławieństwo ojca….. no ale czas leczy i goi rany więc chyba mu wybaczyła….. Z hotelu oczywiście Chiara, pokojówka i krawcowa Liny i cała ekipa barowo – restauracyjna. Przede wszystkim Guido – długi i bardzo włoski kamerdyner.

2011-09-25 14;52;562

Jak już wspomniałam, Jasiek miał ściśnięty żołądek i nie bardzo mu szły te wszystkie wspaniałości, ale torta zdołaliśmy wspólnie pokroić 😀

2011-09-25 14;52;567

Tort nazywał się GABRIELLI i był specjalnością restauracji hotelowej. Ja za tortami w ogóle nie przepadam, ale tam robili naprawdę dobre ciasta, z których najbardziej wspominam i sentymentem darzę TIRAMISÙ…. zatem tort został zjedzony ze smakiem naprawdę…

2011-09-25 14;52;566

Nie dokończyłam wymieniać naszych gości. Zatem Wenecjanie Lola i Giorgio, Ingeborg duńska malarka, Magda moja warszawska pianistka i oczywiście obowiązkowo nasz proboszcz, Monsignore Renato Volo…..

Jadźka, ksiądz Volo, Lola i Giorgio:

2011-09-25 14;52;5612

A tu druga strona stołu:

2011-09-25 14;52;568

Tego wieczoru także towarzyszyła nam muzyka, ale zamiast klasyki zaproponowaliśmy polską ludowiznę….. hity spod Rzeszowa… Największym powodzeniem cieszyła się piosenka o kukułce z rytmicznym refrenem, przy którym wszyscy radoście klaskali i oczywiście śpiewali z nami, bo refren był językowo dostępny dla wszystkich: KUKU, KUKU, KUKU KURUKUKU…..

A to starszy Giorgio w akcji refrenowej:

2011-09-25 14;52;5614

Klaskali też Guido i brat Andrea:

2011-09-25 14;52;5615

Nie muszę zapewniać, iż wino lało się strumieniami, w pewnym momencie za gitarę chwycił Andrea i zaczął śpiewać sentymentalne austriackie piosenki, wśród których utkwiła nam w pamięci sentymentalna VERGISS MICH NICHT… Andrea,wysoki przystojniak o rozmiarze buta może z 50 naprawdę zobił tego wieczoru furorę!!!

2011-09-25 14;52;5616

Magda, jak zwykle rozmarzona, niestety nie pojawiła się na żadnym “obiadowym” zdjęciu gdyż była tego wieczoru dyżurnym fotografem, ale nie zapomnę o niej i jeszcze się gdzieniegdzie przewinie……

Takie wydarzenie, jak ślub nie zakłóciło oczywiście naszych muzycznych wędrówek, choć tego lata potraktowaliśmy je trochę lżej…. po prostu wylegiwaliśmy się na słońcu, chłonęliśmy jod i sól z morskiej piany oraz smrodek paliwa z weneckich kanałów… Magda – interesująca blondynka o dość bujnych kształtach w miejscach kobiecych – “miała piękne niebieskie oczy” – i o bajecznie pięknych wijących się włosach, których zazdroszczę jej do dziś, wzbudzała sensację na ulicach Wenecji, dosłownie każdy tubylec mijając ją rzucał obowiązkowe, przesycone erotyzmem i chęcią bliższego poznania TI AMO…. Musieliśmy więc trochę Madzię chronić, na mnie tam żaden Włoch nie leciał, więc troszkę robiłam za bodyguarda, a może odstraszacza 😀 ….. Hotelowe solarium także było nam przyjazne i gdy nie chciało się nam jechać / płynąć na plażę to oddawaliśmy się uciechom ciała i żołądka na dachu…..

2011-09-25 15;00;243

Jako nowożeńcy musieliśmy oczywiście zaliczyć obowiązkowo spływ gondolą 😀 ….. pamiętam, że Giorgio zapłacił wtedy straszne pieniądze, chyba 360 000 lirów (po 90 tys od łebka), no ale świadek ma obowiązki więc chyba to przełknął……… wejście do gondoli to osobny wyczyn, dobrze że jej właściciel pomaga bo na pewno wylądowałabym w kanale……

2011-09-25 15;00;249

Rundka oczywiście jest stała dla wszystkich chętnych i wykonywaliśmy obowiązkowe fotografie w charakterystycznych miejscach, jak np. Ponte di Rialto….

2011-09-25 15;00;2410

czy obowiązkowy pocałunek pod Ponte dei Sospiri… (Most Westchnień po polsku…..) …. pozycje mamy dziwne bo na gondoli to się trzeba trzymać konstrukcji i siedzieć sztywno, żeby nie wypaść…… 😀

2011-09-25 15;00;2413

Tutaj nie wytrzymam i oczywiście udowodnię, że i Magda z nami płynęła!!!!!! Zdjęcie robił oczywiście Jasiek…. Ładne, prawda?

2011-09-25 15;00;2415

Przyznam się, iż najbardziej przerażającą częścią wodnej podróży było wypłynięcia na otwarte wody Canale Grande, na wprost Placu św. Marka…. tam po prostu nieziemsko bujało mimo pięknej pogody…..

Lina uwielbiała Jaśka żarty, mimo iż nie porozumiewali się w żadnym wspólnym języku….. jak już rozochociliśmy się przy wieczornym winie, nasz stolik był najbardziej rozśpiewany a jedną z jej ulubionych piosenek była ЕХ, МАТРОСЫ, КАК Я ВАС ЛЮБЛЮ….. Znała początek, a Jasiek dośpiewywał dalej……. a potem to już szły w ruch repertuarowy różne inne hity, niekoniecznie eleganckie no ale nikt w zasadzie nie rozumiał, miało być wesoło….

No właśnie, z tym rozumieniem polskiego w Hotelu Gabrielli…… to było miejsce w tamtych czasach dość ekskluzywne, na indywidualnie wyprawy przyjeżdżali tam naprawdę bogaci ludzie i dlatego w sezonie, który trwał od Karnawału do połowy listopada większość gości to były duże wycieczki, przyjeżdżające na 2-3 dni…… Pewnego popołudnia zajadaliśmy się jak zwykle różnymi smakołyczkami, minęła nasz stolik grupa Włochów….. Dwóch ciemniejszoskórych obwieszonych złotem panów koło 50tki, w ciemnych okularach i towarzyszące im dwie eteryczne panie młodsze ciut od nas czyli mniej niż 30 lat, blondynka i brunetka…… wyglądali charakterystycznie, co Jasiek dość obcesowo skomentował nie ściszając głosu: “O….. z kur…mi przyszli….” Jakiś czas później podeszła do nas uśmiechnięta Lina i zaanonsowała, iż ma … gości z Polski, a konkretnie dwie piękne dziewczyny…… i że chciałaby nam je przedstawić….. nie muszę opowiadać teraz, jak się wszyscy poczuliśmy…. ściśnięcie w dołku to naprawdę bzdet, twarze ścięte……..  Po kolacji usiedliśmy wszyscy w hotelowym barze….. na nasze szczęście dziewczyny komentarza nie usłyszały, ale za to miały czas, żeby opowiedzieć swoją historię….. Wyjechały do Włoch na zarobek w barze….. Skończyły jako luksusowe TOWARZYSZKI tych panów…. zabrano im wszystkie dokumenty i pozbawiono możliwości kontaktu z rodziną… jeździły z nimi po Włoszech przede wszystkim i przypuszczam, że nawet wymknięcie się z hotelu nie było możliwe, bo były pod ciągłą kontrolą, nie wspomniałam, że za dwiema parami szło dwóch gości… czarne okulary obowiązkowe, wtedy nie widać, na co patrzysz….. Jedna z nich, blondynka, mieszkała w Warszawie obok nas na Ochocie…….. nie wiem, jak potoczyły się ich dalsze losy, dziewczyna wspomniała, że jej mama wie, gdzie jest i nie poprosiła o kontakt z nią……. trudno ocenić tę sytuację, może ostatecznie trafiły na hojnych i miłych “opiekunów” i nie skończyły źle, jak wiele innych dziewczyn różnych narodowości szukających szczęścia w słonecznej Italii…..

2011-09-25 15;01;57

Tego lata wykorzystywaliśmy hojnie pogodę i naprawdę luźny czas zabawy, nie chodziliśmy “dorabiać” muzyką na ulicach, zwiedzaliśmy i bawiliśmy się naprawdę pełną piersią….. Magda była najbardziej obserwowaną Polką w Wenecji tego lata i naprawdę robiła furorę co sprawiało nam nieprawdopodobną radochę po prostu…. Pamiętam raz wracaliśmy z plaży na Lido di Venezia, po uprzednim dojściu do słynnego Hotelu Exelcior (gdzie gwiazdy Festiwalu Filmowego się prężą na czerwonym dywanie przy wyjściu krokiem chwiejnym z vaporetto….. mamy tam swoje tajne uliczki, które oczywiście zamierzamy niedługo znów odwiedzić……. Zatem idziemy sobie wesoło w upale, wykąpani w Adriatyku, opaleni do nieprzyzwoitości i natrafiamy na…… najzwyklejszy SKLEP SPOŻYWCZY……..  szok, słowo daję….. Jasiek domaga się piwa…. oficjalnie już na ulicach paradować z alkoholem nie można… ale pan sprzedawca był bardzo wyrozumiały… może miał skrawek polskiej duszy???? “Ma pragnienie???? Niech je gasi!!!!!” Otworzył piwa na miejscu, zawinął w papierowe torby i wypuścił nas wesolutkich ze sklepu….. 😀 …

Ulubioną figurką Liny, którą prezentował Jasiek, było TO:

76

Nie muszę tłumaczyć….. 😀

Tego lata, ale także i w poprzednie i następne, wariowaliśmy strasznie, to miejsce dawało nam poczucie bezpieczeństwa, radości, swobody i spełnienia…… Nie widywaliśmy Liny często, gdyż miała ona swój “timing”….. albo z włoska “orario”… wstawała o sobie tylko wiadomych godzinach i balansowała między hotelem, ogrodem, restauracją i kościołem…. wiedziała co robi…. my to czujemy do dziś….

Nasze szalone weneckie wędrówki obejmowały – oprócz sekretnych miejsc – także zakątki historyczne, jak np. Scala del Bovolo…

61

czy najciaśniejsza uliczka w Wenecji, znajduje się bliziutko Ponte di Rialto……

57

tu wyciągając ręce czujemy się ZGNIECENI 😀

W wielu spacerach i szaleństwach towarzyszył nam oczywiście GIORGIO. Ale jemu poświęcę osobną opowieść w szczególności, że trwa ona do dziś nieprzerwanie już ponad ćwierć wieku…….

C.D.N.

 

 

 

 

 

Ciocia Lina… i nasza Venezia!

with No Comments

Wenecja zawsze nas witała tym nieprawdopodobnym lazurem nieba, jakiego nigdzie indziej nie widzieliśmy… może to była sugestia, że il cielo azzurro to jest tylko tam….. a nawet jeśli, to zdecydowanie zachowuję to wspomnienie! Tym razem pojechaliśmy już jak normalni ludzie, porzucając szaleństwa autostopu, których doświadczyłam podczas wypraw z Iwoną….. Zakupiliśmy bilety na autobus Warszawa – Marghera (bo do Wenecji nie wjeżdżał jadąc dalej do Rzymu)……. z niecałodobowej drogi zapamiętałam postój w jakiejś miejscowości w Czechach….. wyludniony główny plac, puste ulice i jedna smutna witryna sklepowa z atrapami pieczywa i wygrzewającymi się na nich w słońcu muchami……. aaa i piękny efekt po deszczu – zza gór wychyliła się tęcza, którą Jasiek, wielki fan Ritchiego Blackmoore’a od razu skomentował: RAINBOW U PEPIKÓW!

Ciocia Lina przywitała nas tak, jakbyśmy się rozstały wczoraj….. A Jaśka tak, jak by go znała od zawsze….. Zachwyt jej wzbudziła altówka, którą wraz z gitarą przywieźliśmy z domu… zamierzaliśmy bowiem troszkę podreperować nasz budżet ale także, na prośbę Liny, ubarwić czasem wieczory gościom hotelowym, koncertując wieczorem w “muzycznym kąciku” gdzie stał fortepian…..

Lina z tradycyjną jedwabną błękitną kokardą we włosach, zasłuchana w nasze muzykowanie….. rok 1992

05

Altówka Jaśka to była osobna historia… Największych możliwych rozmiarów, o tajemniczej przeszłości instrument, wyciągnięty został z najciemniejszego kąta magazynu instrumentów Zespołu Wojska Polskiego, tego słynnego RZAWP gdzie Jasiek pełnił zaszczytną i barwną rolę koncertmistrza altówek. Kiedyś oddaliśmy ją do korekty do jednego, z polecanych przez znajomych, lutników… pracujący tam od lat pan pochodzenia południowo-słowiańskiego (nie jestem pewna, ale chyba pochodził z Ukrainy) rozpoznał w niej linię i sposób wykonania charakterystyczny tylko dla swojego przodka sprzed…. 200 lat… Instrument jest stary, ale nie zdawaliśmy sobie sprawy, jak bardzo, ocenialiśmy go tylko po charakterystycznym starym wyglądzie i nieprawdopodobnym dźwięku przypominającym szlachetną wiolonczelę…… Pan lutnik by zachwycony mogąc zrobić drobną poprawkę….. Przy okazji zajrzeliśmy do innego lutnika, który obejrzał instrument i skwitował: “Znam ją, wyceniałem jakiś czas temu dla wojska, jest warta 3 tysiące złotych”…………. 😖

Zatem udało się nam przewieźć i altówkę i gitarę do Wenecji, ku uciesze gawiedzi, Liny i naszej.

11

Czas nieprawdopodobnych wakacji, o których zwykły polski zjadacz chleba mógł tylko sobie pomarzyć, spędzaliśmy właściwie między stołem, barem, plażą i wędrówkach po mieście ze śpiewem na ustach i muzyką w dłoniach…. Lina dawała nam schronienie na miesiąc, czerpiąc z naszego towarzystwa radość, witalność i niezmierzone zasoby dobrego humoru i śmiechu. Jej rodzeństwo zawsze powtarzało, iż z naszym wakacyjnym pojawieniem się wracają w niej siły i uśmiech, których brak jej w ciągu roku…. okna pokoju Liny wychodziły na Dom Spokojnej Starości a ona, nie mogąca pogodzić się z upływającym czasem, nie zaliczała tego widoku do budujących…… zawsze otaczała się młodzieżą i artystami…. Także artystami kulinarnymi, co doświadczaliśmy gustując często fantastycznych win z zaprzyjaźnionej toskańskiej winnicy Cennatoio Leandro Alessi’ego – Liuto i Etrusco…. po naszym miesięcznym pobycie zapasy Liny były znacznie uszczuplone, ale ona zapobiegliwie uzupełniała je dość szybko wiedząc, iż czas leci szybko a następne wakacje wkrótce……

Oto mityczne wino Etrusco, którego smak pobrzmiewał ostatnio w którymś z win, jakie degustowaliśmy z Jaśkiem w domu… ale niestety nie mogę sobie przypomnieć jego nazwy gdyż win degustujemy sporo 😎…………

Etrusco

Niestety przepyszne wytrawne białe Liuto nie jest już dostępne w ofercie firmy, więc nie znalazłam żadnego zdjęcia nawet w internecie… ale zapewniam z całą powagą mojej wagi i powagi, iż było zacne!!!

Nie wspomniałam o bardzo ważnym fakcie, który wydarzył się kilka lat wcześniej….. podczas drugiego bodajże wyjazdu z Iwoną poznaliśmy na mostku w Wenecji drugą bardzo ważną osobę, towarzyszącą naszemu życiu do dnia dzisiejszego… Po którymś z koncercików podszedł do nas Włoch, typowy, śniady, z czarnymi włosami i brodą, niewysoki….. Mówił tylko po włosku a my to jeszcze nie bardzo… Ja – angielski, Iwona – francuski a włoski był raczej domyślny i dukany….. Giorgio przyjeżdżał co roku na tydzień do przyjaciół podczas swoich letnich ferii… A na stałe mieszka w Santa Giustina niedaleko Belluno, w okolicy Alp a szczególnie ich cudownie czerwonobarwnych Dolomitów…. Ale ten wątek przyjaźni zostawiam na zupełnie osobną opowieść…..

Lina była postacią barwną i trafiła na Jaśka, który nie mniej barwny jest. Nie mówili żadnym wspólnym językiem, ale rozumieli się bez słów, wszak dwa Wodniki….. gagi, które były naszym udziałem przekraczały wszelkie ludzie pojęcie oraz normy wersalskich zachowań, ale my brylowaliśmy w tych sytuacjach jak ryby w wodzie….. Mam na myśli i Linę i nas…

Generalnie jedliśmy 3 razy dziennie…. śniadanie obowiązkowo, obiad tylko my ze wszystkich gości no i wielka obfita kolacja… Jasiek może jeść cały dzień, ma to do dziś i nie widać po nim nic. Ja natomiast mogę tylko patrzeć i nie jeść i od razu widać, na co patrzyłam… Śniadanie jak śniadanie. Szwedzki stół z życzeniami typu jajecznica na bekonie czy – nawet szampan jak to niektórzy goście sobie zamawiali…. Szwedzki stół był naprawdę bogaty, rodzina pochodziła z Austrii a Lina, jak pisałam poprzednio, miała pociąg w stronę kuchni francuskiej, więc taki misz-masz plus Italia dawało naprawdę ogromy wybór….. Obiad który był serwowany od 12:30 do 14, jak napisałam – spożywaliśmy sami, ponieważ goście hotelowi mieli w większości wykupiony pakiet “śniadanie-kolacja” w ramach oszczędności albo z powodu całodziennego zwiedzania (hotel bazował na grupach wycieczkowych, my jako w pewnym sensie stali bywalcy wakacyjni zaznajomiliśmy się nawet z przewodnikami owych grup – Japonia, Francja, Niemcy, USA….). Zatem na obiedzie bywaliśmy tylko my a jako że Lina wstawała dość późno, albo raczej ukazywała się światu po godzinie 15tej to raczyliśmy się smakołykami w samotności ale raczej radośnie, w czym zdecydowanie pomagały nam szeroko płynące ilości białego wina z wodą zakąszane grissini….. w takiej radosnej atmosferze upływał nam czas oczekiwania na danie główne…… Kolacja po godzinie 19:30 byłą już imprezą uroczystą i jeśli zestaw gości był duży i ważny, umilaliśmy im pół godzinki wyżerki mocnym zestawem muzyki klasycznej ku radości Liny…. Im też się podobało, a jak!

Z Liną, w 1992

Lina i ja 1992

Lina schodziła do gości zawsze bajecznie ubrana, miała kilka zestawów z zawsze jedwabnymi chustkami, niektóre z nich wpinała fantazyjnie we włosy….. Podchodziła do stolika i zakłócając dość drastycznie proces żarcia przedstawiała się: “Dobry wieczór, jak się Państwo u nas czujecie, jak Wam smakuje? Ja jestem Lina Perkhofer, współwłaścicielka hotelu, bardzo się cieszę, że jesteście naszymi gośćmi”…. po czym nierzadko przysiadała się do zaskoczonych delikwentów i prowadziła konwersację we wskazanym przez nich języku. A mówiła płynnie oprócz włoskiego i niemieckiego jeszcze po angielsku, francusku  i hiszpańsku…… Po takim “giro di sala”, jak to nazywała, kotwiczyła u nas….. no i się zaczynało…… Pamiętam raz złożyliśmy zamówienie ale Lina miała inny pomysł i przynieśli jej inne danie – czy to były jakieś polędwiczki w sosie, czy co – to już dokładnie nie pamiętam. Lina to bardzo zachwalała. Wzięła porcję, ugryzła po czym wypluła i zachwycona mówi do Jaśka: SPRÓBUJ, JEST REWELACYJNE!!!!!!!!!! Nie muszę mówić, jak się wzdragał, ale Lina byłą nieugięta…. nie wypadało odmówić…. powstrzymując odruch wymiotny Jasiek skorzystał z oferty….. Do dziś nie wiem, czy było to rzeczywiście tak dobre, jak zachwalała Lina…….. Innym razem siedzimy w trójkę przy stole i plotkujemy. Lina wmówiła sobie, że Jasiek zna perfekt język niemiecki. Wino – wtedy Liuto – lało się strumieniami. No a dużo płynu powoduje nacisk na pęcherz a damski jest mniej wytrzymały od męskiego. Siedziałam już jak fakir na szpilkach a Lina gadała. Mówię do Jaśka: MUSZĘ WYJŚĆ BO BĘDZIE KATASTROFA a on: NIE ZOSTAWIAJ MNIE BO DOSTANĘ ZAWAŁU…… ta nasza wymiana zdań po polsku trwała dłuższą chwilę gdyż po moim zasygnalizowaniu chęci opuszczenia stolika Lina dała mi przyzwolenie z komentarzem BĘDĘ Z GIANNIM ROZMAWIAĆ PO NIEMIECKU….. W końcu opuściliśmy stolik na 2 minuty chyba wszyscy…..

Przebojem barowym był ówczesny szef barmanów, Sante. Przed kilku laty figurował jeszcze na firmowych zdjęciach hotelu w internecie….. Sante był niziutki i poruszał się w bardzo charakterystyczny sposób….. Kołysał tzw barami i biodrami w przeciwstawnym kierunku….. noooo tak jak chodzi kurdupel, który chce być pakerem. Barmani i kelnerzy byli w biało-czarnych wdziankach. To znaczy białe marynarki i czarne spodnie. Pod marynarkami białe koszule. I teraz tak. Upał w Wenecji jak skurczybyk. Wszyscy eleganccy….. A Sante miał taki specjalny zestaw upałowy. Marynarka była zapięta. Bo musiała być. A pod nią spodnie na czarnych szelkach i taka wkładka biała symulująca koszulę…… Zgotowaliśmy się ze śmiechu jak nam to pokazał…..

Sante z Karolinką 1997

File0003

Podczas naszych wędrówek muzycznych po mieście poznaliśmy jeszcze jedną artystyczną duszę Ingeborg Gunvald, wdowę po oboiście z orkiestry festiwalu San Remo. Ingeborg była duńską malarką i na stałe mieszkała w małym i ciemnym mieszkanku, o jednym oknie…. na tyłach Hotelu Gabrielli. Jej skromne powierzchniowo królestwo pełne było obrazów i różnych gadżetów. A rządził tam kot. To była bardzo specyficzna rasa, którą Ingeborg przywoziła z jednego miejsca, z hodowli w Danii. Oglądając teraz zdjęcia przeróżnych ras, jestem prawie pewna, iż był to Cornish Rex…. Pierwszy, którego poznaliśmy, był maści szaro – białej…..

Z Jaśkiem i Ingeborg w 1992

74

 

Potem już królował rudzielec Fabian…. Tu z Karoliną w 1997

File0015

Ingeborg często towarzyszyła naszym artystycznym wędrówkom po mieście i portretowała nas na tle historycznych budowli…. miała ze sobą zawsze szkicownik i zestaw ołówków…

Ingeborg z Jaskiem i Karolinką na Placu św. Marka 1997

File0008-Ingeborg Gunvald

Dostaliśmy od niej mnóstwo szkiców a także 2 obrazy przedstawiające miejsca w Wenecji, w których bywaliśmy najczęściej…

Jeden z dwóch obrazów, przedstawia wylot na kanał zaułku, w którym mieszkała Ingeborg – Calle Drio Ca’ Erizzo…….

20160501_211127

Oczywiście odwiedzaliśmy też plażę, gdzie na części Hotelu Des Bains rodzina Perkhofer miała swoją budkę – przebieralnię z której ochoczo korzystaliśmy. Utkwiła mi w pamięci historia z dwoma bardzo starszymi panami postury bardzo nikłej, maniakalnie kąpiących się w morzu. Za którymś razem, gdy jak zwykle wypłynęli na sporą dość odległość, mniejszy z nich zaczął wzywać pomocy… czy się zachłysnął słoną wodą, czy zasłabł, nie wiem…… jego troszkę większy towarzysz z pomocą innych pływających wyciągnął go na brzeg… dziadka reanimowano po czym orzeźwiony i uśmiechnięty dziarsko wskoczył z powrotem do wody kierując się znów na głębię……. MIAŁ MOC!!!!

Najbardziej lubiliśmy chodzić w miejsca nieodwiedzane przez turystów, czyli na drugą stronę Arsenale, gdzie wzdłuż brzegu ciągną się pozostałości po halach produkcyjnych w których powstawały łodzie i kutry, a za nimi baraki mieszkalne pracowników….. w większości już niezamieszkałe… bardzo ponure miejsca a wieczorami mogły być też niebezpieczne…

1994, zaglądam do opuszczonych doków, z nami Riccardo, klarnecista dorabiający podczas wakacji w barze w Hotelu Gabrielli…. Jasiek tu był naprawdę dzielny… 😀

58

Tzw. “tylna” część Wenecji, od strony Fondamente Nove jest praktycznie także nieznana turystom. Żywot wycieczek skupia się generalnie wokół placu św. Marka…. Z tamtej strony jest też wyspa na której wenecjanie chowają swoich zmarłych, Cmentarz San Michele…. Tam pochowany jest m.in. Igor Strawiński i Sergei Diagilev…..

Widok części cmentarza

File0009-cmentarz w Venezii

Groby Igora i Very Strawińskich

File0012-groby Strawińskich

Miejsce pochówku Diagileva

File0011-grób Diagilewa

Po nieturystycznej Wenecji błąkaliśmy się jeszcze w czasach, gdy po ulicach chodziły koty…. chodziły to jednak duże słowo. One się wylegiwały. Wszędzie. To był kot na kocie… dywan z kotów… W kolejnych latach wprowadzono przepis, że muszą być trzymane w domach, zniknęły więc te piękne widoki, tak charakterystyczne dla tego nawodnego miasta… jedyne uliczne koty pozostały uwiecznione na obrazach Ingeborg….

Jestem pewna, że to kot Fabian… 😀

20160501_211237

Zabroniono także karmienia gołębi na placu św. Marka…… bo strasznie brudziły…. no fakt, czysto tam nie było 😛

41

Prawie miesięczny pobyt w takim magicznym miejscu bardzo ładuje akumulatory, wróciliśmy zatem już z pomysłami na następny rok…. ale najbardziej wariacki pomysł zrodził się już w Warszawie….. wymyśliliśmy sobie, że weźmiemy ślub w Wenecji…. No przecież to proste, jak się ma Ciocię Linę i Giorgia… i co niedzielę graliśmy i śpiewaliśmy w małym kościółku obok hotelu, San Giovanni in Bragora…  I naprawdę okazało się to proste…..

Ale o tym już następnym razem…

C.D.N.

Ciocia Lina… niesamowita historia życia… 1925-2014

with 1 Comment

Lina była jednym z pięciorga dzieci wspaniałych Rodziców, którzy przybyli z Tyrolu do Wenecji szukać pracy…. znaleźli ją w jednym z hoteli i tak intensywnie pracowali, że wreszcie ten hotel odkupili!!!!! Trzy córy i dwóch synów. Hedi, Lina, Hans, Elfi i Andrea…. zgrana paczka… na początku… wszyscy zaczynali pracę w hotelu od sprzątania, podawania, obsługiwania, tak jak ich Rodzice, aby kiedyś po prostu fachowo zająć się interesem, który nawet dobrze szedł….. Ale jako że z rodziną najlepiej to się na zdjęciu wychodzi, wszystko potoczyło się troszkę inaczej….. Rodzice pomarli w wieku lat około 60-ciu, a mamusia to nawet z kieliszkiem porto w ręku, jak zawsze wspominała Lina… Hotel został w rękach niezbyt zgodnego rodzeństwa. Dyrektorem został Hans, Elfi się wykręciła i poszła na studia – dziś jest tłumaczem symultanicznym, jeździ po świecie i można ją spotkać na kongresach, zgromadzeniach i tym podobnych międzynarodowych wydarzeniach wymagających szybkiej interwencji lingwistycznej. Pozostałe dwie siostry i młodszy brat pozostali w hotelu jako współzarządzający….

Nie wspomniałam, że ów słynny hotel to czterogwiazdkowy Gabrielli Sandwirth na granicy dzielnic Castello i Arsenale przy Rivie…

hotel

Lina była bajecznie piękną kobietą. Widziałam raz jej zdjęcie z młodości, duże, oprawione w ramy, wisiało u niej na ścianie, naprawdę zamarłam z wrażenia….. chciałam je od niej wyciągnąć albo chociaż sfotografować ale ono szybko zniknęło, Lina się potem wykręcała, że… ktoś jej zabrał….. chyba nie lubiła siebie już ponad 70cio letniej bo nawet lustra chowała….  Pełniący obowiązki maître d’hôtel Aldecchi, który zaczynał pracę w hotelu w zamierzchłych czasach jako bardzo bardzo bardzo młody kandydat na kelnera, wspominał pojawienia się Liny w restauracyjnym patio. Schodząc schodami ściągała wzrok nie tylko mężczyzn……. Goście zamierali……

Lina była wszechstronnie wykształcona, jak to w tych czasach bywało, ale nade wszystko kochała muzykę i operę…. dlatego zwróciła uwagę na muzykujących Polaków pod jej oknami….. Sama też grała na fortepianie i troszkę podśpiewywała ale zdecydowanie nie miała operowego głosu więc spuszczam zasłonę milczenia na jakość wokalną jej wykonań…. za to ja jej śpiewałam, co uwielbiała…. i to ona jako jedna z pierwszych zasugerowała mi, że jednak sopranem nie jestem…..

Wrócę jednak do ważnego acz smutnego faktu w jej życiu…. Lina nigdy nie wyszła za mąż. Miała fantastycznego narzeczonego Jean-Pierre’a, Francuza. W tamtych czasach jednak młodzi musieli prosić rodziców o zgodę, ojca przede wszystkim. Z rodzeństwa Liny tylko brat Andrea był żonaty i rodziły mu się dzieci. One były sukcesorami hotelu. Lina czekała na zgodę ojca, czekał także jej francuski narzeczony…. Tato dał tę zgodę, na łożu śmierci…. Niestety przy tym fakcie był obecny tylko ów żonaty brat. Nie przekazał Linie dobrej nowiny a Francuz nie doczekawszy się po prostu wyjechał…… ożenił się we Francji i korespondował z Liną przez długie lata….. Brat przyznał się siostrze po wielu latach do przekrętu co nie polepszyło i tak już nie za dobrych układów między nimi…. Nikt więcej z rodzeństwa nie miał potomstwa, więc dziś hotel jest we władaniu siostrzenic Liny – Giovanny i Franceski Perkhofer. Brat odcierpiał swoje – jego najmłodszy syn Stefan (21) i żona zmarli na raka…….

Lina była nieprawdopodobnie artystyczną duszą i – według nas – obarczoną a może “pomazaną” darem nawet nie szóstego czy dziesiątego zmysłu. Ona w pewnym sensie miała kontakt z przeszłością i z teraźniejszością na odległość…… Może była medium, kto wie, tego nikt nie sprawdził…… O mojej specyficznej relacji z nią opowiem przy innej okazji ale przytoczę tu tylko jeden fakt świadczący jednak o jej jakichś kosmicznych właściwościach… w tamtych czasach komórek ani internetu nie było…. Były telefony a owszem, i nawet już z budki telefonicznej można było dzwonić za granicę…. Pisaliśmy listy i ja czyniłam to często. Lina nigdy nie odpisywała, ale za to czasem znienacka dzwoniła, jeszcze mieszkałam z rodzicami, więc poznała ją przez telefon moja mama (rozmawiały po niemiecku). Najczęściej dzwoniła gdy…. byłam chora, to były początki tych strunowych niedyspozycji. Po prostu dzwonił telefon a w nim zachrypnięty głos Liny: “Anjeska jak się masz? Chyba nie za dobrze, ja to wiem, bo też mi co gardło dokucza.” Gdy próbowałam zaprzeczać, żeby jej nie martwić, zawsze odpowiadała: “Ja czuję tu, w Wenecji, że ty jesteś chora i że to poważna sprawa, dbaj o siebie….”

Hotel Gabrielli mieści się w starym pałacu, w którym w miejscu dawnych przejść, bram i podcieni dziś usytuowana jest restauracja. Przepięknie malowany sufit i wiele zabytkowych kolumn. Jedna kolumna spędzała sen z powiek Liny i jak to ona mówiła – “była nadzwyczaj aktywna”…. Na kolumnie były ślady cięć szpad po dawnych walkach i wyryty krzyż z literą C…. jak Carolina….. Lina opowiadała, że jest z nią związana jakaś historia o miłości do pięknej damy i śmiertelnej walce rywali….. Nie można było siadać przy stole w pobliżu niej, a szczególnie, gdy do wspólnego biesiadowania miała do nas dołączyć Lina….. Nie była w stanie usiedzieć… Na początku oczywiście że wydawało się nam to śmieszne….. aż do pewnego dnia…. Byliśmy zawsze kwaterowani w pokoju 106, którego okna wychodziły właśnie na kolumnę. To był rok, gdy przyjechałam z Jaśkiem. W którymś momencie zaczęliśmy się regularnie i bez powodu budzić o 5 rano….. dla zabicia czasu włączaliśmy tv, gdzie zawsze o tej porze leciał Flip i Flap…… Po kilku takich niedospanych nocach Lina nas poinformowała, iż wie, że nie możemy spać i że jest to z powodu kolumny….. Zaprosiła na obiad księdza z pobliskiej parafii, który odmówił przed ową nieszczęsną kolumną krótką modlitwę i ….. odgonił złe uroki…. od tego dnia do końca pobytu spaliśmy już normalnie a i Lina czasem siadała z nami przy stole sąsiadującym z nieszczęsnym świadkiem historii……

Nie mam osobnej fotografii kolumny, ale znalazłam ją na zdjęciu z 1994 roku, to jest TO z tyłu za mną…. Przy stole oprócz Jaśka i mnie siedzą od lewej strony Ingeborg Gunvald, malarka i Tonje, Norweżka, żona najstarszego brata Liny, Hansa

File0004

Takich i innych sytuacji było mnóstwo…. wiele wzbudzało śmiech i na pewno przy kolejnych weneckich opowiastkach będę je wspominać…. 2 lata temu, 16 lutego 2014 roku zadzwoniłam do Liny jak zawsze na jej urodziny, miała już 89te! Usłyszałam radosny i pełen energii głos co jak zwykle napełniło mnie wielką radością… 16 maja 2014 to była sobota….. w którymś momencie dobiegł nas huk i brzęk tłuczonego szkła. Przerażona kotka uciekła z małego pokoju. Myśleliśmy, że coś zmalowała. Na ścianie wisiał obraz duńskiej malarki Ingeborg, zamieszkałej w Wenecji od lat, obraz przedstawiający zaułek, w którym mieszkała na tyłach hotelu Liny…. Obraz namalowany dla nas.

20160501_211237

 

Oprawiony w szkło ponieważ była to pół akwarela i pół grafika….. Spadł z hukiem…. Czyli nie wina kota, bo po ścianach raczej nie łazi… Jasiek spojrzał i mówi: “Lina. Dzwoń do Wenecji”….. Telefon odebrała pokojówka i podała mi Linę do telefonu uprzedzając, że jest bardzo słaba. Zamieniłyśmy dwa, trzy słowa, naprawdę nie mogła mówić…. ale powiedziałam jej to, co chciała zawsze od nas słyszeć, że ją bardzo kochamy i się za nią modlimy….. Po czterech dniach dostałam maila od jej najmłodszej siostry Elfi, że po rozmowie ze mną zabrali Linę do szpitala, gdzie zapadła w śpiączkę i zmarła nad ranem 20 maja……

Obraz przypięliśmy do ściany pinezkami………. To zejście na Campo Santa Maria della Formosa, na tyłach kościoła pod tym samym wezwaniem…

C.D.N.

 

Ciocia Lina….. POCZĄTKI…

with 1 Comment

Dawno dawno….. jeszcze w XX wieku…. pojechałam ze znajomymi muzykami na wyprawę życia… zawsze marzyłam, żeby zobaczyć Wenecję…….. skrzyknęliśmy się w szkole muzycznej, tej na miodowej…… ostatecznie była nas czwórka – jak pojemność samochodu, ja wskoczyłam na miejsce ciężarnej żony kolegi trębacza……. celem był camping Fusina na wprost Wenecji….. jechaliśmy przez Węgry – pamiętam cudowny Balaton, przebiegliśmy oczywiście przez Budapeszt, który znałam z wakacyjnych wypraw z Rodzicami…. bez większych kłopotów dotarliśmy przez Triest do celu… Nie mogliśmy jechać przez Austrię, ponieważ potrzebne były wizy…… nie pamiętam procedur, ale chyba długo i restrykcyjnie się czekało………

Fusina przywitała nas upałem i komarami…… codziennie płynęliśmy vaporetto do Wenecji żeby cały dzień wędrować ulicami, grać i śpiewać…… najmocniejsze wspomnienie z tego wyjazdu to przepłynięcie łodzią z Marghery do Wenecji….. pierwszy raz…. i widok znany mi tylko z pocztówek…… od strony Laguny Plac św. Marka i Pałac Dożów….. zatykało dech w piersiach…… rybacy nas przewieźli…. to było fantastyczne pierwsze spotkanie z Wenecją…..

Nie pamiętam zbyt wiele, ani zdjęć też się nie zachowało wiele…. no nic się nie zachowało…. ale pozostało silne pragnienie powtórzenia wakacyjnej wędrówki…..

Wenecja po wieczornym deszczu, widok z vaporetto, 1991, Kosciół Santa Maria della Salute

File0032-Po burzy

Namówiłam Iwonę Piastowską (której akompaniowałam na fortepianie na jej koncertach poezji śpiewanej) i przez następne kilka lat jeździłyśmy razem dobierając sobie jeszcze kogoś muzycznego do kompanii…. jednym z fajniejszych wyjazdów była zwariowana wyprawa z Robertem Gierlachem…. przed wyjazdem Robert, nasz cudowny bas pochodzący z Sanoka, nocował u mnie w domu…. wieczorem przygotował czarowny napój, którego potem już nigdy nie udało mi się skosztować….. JORŻKI. Nie zapomnę do końca życia. Wlewał do szklanki przez chusteczkę na zmianę piwo i wódkę…. powstał NAPÓJ W PASKI który nie pozostawiał w organizmie efektów ubocznych, oczywiście pity nie w ilościach hurtowych 😀

Do granicy austriacko – włoskiej wiózł nas super autem kolega Iwony, Ziutek, który też był strasznym oryginałem…. Niestety nie mógł z nami wjechać do Włoch, ponieważ nie zdążyliśmy z wyrobieniem wizy dla niego…. W Wiedniu poszliśmy na Prater i oczywiście skosztowaliśmy wszelakich przejażdżek…. Prosty wówczas rollercoaster miał jedną pętlę w której wykonywało się sekundowe zawiśnięcie do góry nogami….. zaliczyłyśmy go z Iwoną ze 4 razy, pamiętam że cena za przejazd była 25 szylingów…. ale myśmy śpiewali już i grali w centrum Wiednia, blisko katedry Stefana, więc monety mieliśmy uzbierane!!!! Najgorszym przeżyciem była dla mnie maszyna kręcąca się wkoło, coś w rodzaju gondoli, ale tam to wisiało się już dużo dłużej i więcej w życiu do tego nie wsiadłam…. nawet nie z powodu tego wiszenia. Zabezpieczenia uważam za niedostateczne. Nie jestem małą osobą ale gdybym się porządnie nie trzymała to bez problemu mogłabym się wyśliznąć z tych poręczy….. 🙁

Przypomina mi się nocleg na autostradzie w Austrii, już za Wiedniem, na jednym z parkingów……. poznałam wtedy osobiście automatyczne toalety, a nawet było to spotkanie bardzo bliskie. Weszłam do środka po jednej pani i….. zostałam bardzo dokładnie umyta…… 😀 W Polsce takie sprzęty były chyba objęte jeszcze tajemnicą państwową, więc tylko to mam na swoje usprawiedliwienie…..

Wenecja, Wenecja i wciąż camping Fusina…… podczas pierwszego pobytu z Iwoną jednym z miejsc, gdzie siadałyśmy i muzykowałyśmy był most łączący Castello z Arsenale….. przy Hotelu Gabrielli – Sandwirth….. Któregoś razu z hotelu wyszła do nas przepiękna i elegancka pani. Rozmawiałyśmy po angielsku. Pani zaprosiła nas do środka “bo na pewno jesteście trochę głodni”…. odpowiedziałam wprost, że mieszkamy na campingu i nie stać nas na jedzenie w czterogwiazdkowym hotelu….. pani się delikatnie uśmiechnęła i odpowiedziała: “jestem właścicielką i was zapraszam”………. gdy graliśmy stała na dachu hotelu, gdzie jest solarium i usłyszała jak śpiewałam Pieśń Solveigi Griega……

Na zdjęciu z Iwoną i Michałem – oboistą, na salonach u Liny

Scan — kopia

Carolina Perkhofer, zwana przez wszystkich Signoriną Liną, stała się jednym z filarów mojego życia… od tego czasu na kolejne weneckie wyprawy przyjeżdżaliśmy na tydzień już do niej “bo na campingu są komary”…. było dużo prześmiesznych sytuacji, ale najbardziej śmieję się, gdy wspominam akcję BILLA HEUTE. W Polsce nie było jeszcze tych szałowych “marketowych” reklamówek a zdobycie takowej jakiejkolwiek zagranicznej firmy nie tylko graniczyło z cudem, ale i dla potencjalnego właściciela było powodem do dumy…. Robiliśmy wtedy zakupy w Wiedniu w supermarkecie czy jak by to dziś nazwać dyskoncie BILLA….. Kolorowe torby, żółto – czerwone……. no i potem paradowaliśmy z nimi dumnie…. tak wyposażeni osiągnęliśmy nasz cel, czyli hotel Liny….. Iwona, Robert i ja….. w tych torbach to się trzymało różne rzeczy, a one i różne ciężary wytrzymywały 😀 Drugiego dnia pobytu po śniadaniu przybiegł do nas przerażony Robert z informacją, że zginęły mu dokumenty i portfel….. zarządziliśmy oficjalne szukanie, w które włączyła się starsza siostra Liny, Hedi…. Po pół godzinie i namierzeniu sprzątaczki, która działała w naszych pokojach zjawiła się u nas Hedi z …. torbą BILLA HEUTE zawierającą poszukiwane sprawy…… Trzymała ją tak charakterystycznie, w dwóch palcach przed sobą i spytała z dziwną miną: “czy to TO???” ………. Zamarliśmy……. Dokumenty i portfel Roberta zostały potraktowane jako śmiecie, gdyż wszystkie reklamówki były tam traktowane jak kosze….. a dla nas to była profanacja świętości….. TAKA WSPANIAŁA TORBA NIE MOGŁA BYĆ ŚMIETNIKIEM!!!!!!!! Billa Heute……. 😀 😀 😀  do dziś jak coś się w domu zapodzieje to używamy czarodziejskiego hasła 😀

Po kilku latach wypraw towarzyskich zjawiłam się w Wenecji z moim ówczesnym narzeczonym Jaśkiem………

I tu się zaczął NOWY ROZDZIAŁ……..

C.D.N.

 

 

O tym, jak zostałam lekarzem…yyy doktorem… :-D

with 7 Comments

Nie zamierzam wgłębiać się w tajniki nauczania warszawskiej muzycznej Alma Mater, kto wyszedł cało, ten szczęśliwy (jest to cecha charakterystyczna większości światowych uczelni muzycznych-wokalnych, co wiem z relacji moich światowych przyjaciół śpiewaków)….. wspomnę, iż mój rok obfitował w prawdziwe talenty…. i myśmy chyba najliczniej ze wszystkich się wybronili….. Gośka Walewska, Anka Lubańska, Robert Gierlach, Grześ Szostak….. i ja zaczynająca sopranem z racji bycia przyjętą jako sopran…. na egzaminie wstępnym śpiewałam m.in. arię Casta Diva i tak mnie państwo profesorostwo między sobą potajemnie przez długi czas nazywali…. Wspominam bardzo ciepło Marka Chachulskiego….. nieprzeciętny oryginał z Mazur, jeśli dobrze pamiętam… Na egzaminie wstępnym miał długie włosy. Na pytanie pani Dziekan – dlaczego? – odpowiedział, że kiedyś może wyłysieć, zatem teraz korzysta z daru natury……

Pamiętam zajęcia z kształcenia słuchu na 1 roku, ja z racji posiadania podstawówki i średniej czyli szkół muzycznych I i II stopnia wskoczyłam pro forma na zajęcia z rokiem wyższym…… Pani prowadząca – wspominam – była dość oryginalna w wyglądzie i zachowaniu… miałyśmy jedno spięcie. Nie pamiętam szczegółów ale dotyczyło pewnych rozwiązań rytmicznych a że z rytmu i matmy byłam zawsze niepokonana, udowodniłam pani że tym razem się myliła…….. nie było to przyjemne, ale do dziś nie lubię niedokładności w muzyce i interpretacji….. koleżeństwo mnie dobrze zna…… potrafię być okrutna jak się wkurzę 😀

Na drugim roku studiów zadebiutowałam profesjonalnie w Teatrze Wielkim w Warszawie….. Na Scenie Kameralnej wystawiono z okazji Bożego Narodzenia przepiękną jednoaktówkę Giancarlo Menottiego “Amahl i Nocni Goście”….. Śpiewałam rolę Matki Amahla…. reżyserował Marcel Kochańczyk a dyrygował Joseph Herter…. Szkoda, że ta przepiękna perełka zniknęła z repertuaru tego teatru… dziś wystawia się tam różne dziwne rzeczy w ogóle… 🙁

Nie jest tajemnicą, że po 3m oku studiów zaczęłam chorować na struny, źle mi się śpiewało a moja pani profesor była przekonana, że potajemnie śpiewam mnóstwo koncertów… ja natomiast je odwoływałam, bo spełniła się przepowiednia profesora Pawłowskiego, naszego naczelnego akademickiego otolaryngologa, że jestem czystym mezzosopranem z dużą skalą… Potwierdziła to też pani dr Alicja Komorowska, nasz laryngologiczny guru… z wielkim żalem przyjęłam wiadomość o jej nagłej śmierci miesiąc temu (marzec 2016)… Wracając do tych moich głupich strunowych chorób – gdy po ostatniej bardzo silnej wreszcie się zbuntowałam i powiedziałam, ze będę śpiewać mezzosopranem, po mieście zaczęły krążyć plotki, że miałam operację strun głosowych…… mój mąż, zapytany przez jednego z kolegów, co to za operację miałam, odpowiedział z wrodzoną sobie szczerością, że wycięto mi …. jajniki i głos się obniżył….. jeśli ktoś się czuje zbulwersowany tą opowieścią to….. sorki ale takie głupoty na mój temat wygadywali że ta Jaśkowa odpowiedź to jest naprawdę delikates 😀

Bardzo ciepło wspominam nauki do egzaminów z różnych przedmiotów z Gośką Walewską. Siadałyśmy późnymi wieczorami najczęściej u niej, ale czasem i u mnie…. Do egzaminu z laryngologii wyciągnęłam z jakichś domowych zasobów gigantyczną muszlę (chyba z ciepłych krajów) w celu zilustrowania budowy ucha…… zakrzyczałyśmy profesora Pawłowskiego, ale i tak wykazałyśmy się dobrą wiedzą i przedmiot był zaliczony…. wkuwałyśmy język niemiecki u przebojowego pana Wojtka Mędrzejewskiego, który zawsze powtarzał (i tu dziękuję Heni Ochmann za przypomnienie), że “najgorszych jest pierwszych…20 lat w nauce języka i z perspektywy czasu i przebywania w kraju tym językiem się posługującym”!!!! A z wielką dokładnością przygotowywałyśmy się do egzaminu końcowego z historii muzyki z literaturą, u pani Małgosi Komorowskiej…. U Gośki zawsze były wielgachne kubki na herbatę i dużo pysznych ciastek z cukierni na Tamce, którą odwiedzałyśmy schodząc do jej domu w dół z Akademii…..

Recital dyplomowy zaśpiewałam, pracę obroniłam…… do dziś zaśmiewam się wspominając “obronę”…… Nie było pytań na temat pracy pisanej….. Za to na wprost mnie siedziała wybitna Pani Profesor, ówczesna Kierownik Katedry Wydziału Wokalno – Aktorskiego….. Zmierzyła mnie surowym i niechętnym wzrokiem i zapytała: “Co pani teraz zamierza robić?”…. Odpowiedź moja była szczera do bólu: ŚPIEWAĆ, PROSZĘ PANI……… Naprawdę się skrzywiła…. proszę mi wierzyć….. potem jeszcze przez długie lata była mi bardzo niechętna co okazywała przy każdej możliwej okazji, a kilka było……..

Nie chcę tu opowiadać o mojej długiej drodze artystycznej, na pewno wspominać będę teatry, w których bywałam…. także od strony architektonicznej, czy miejsca, które zrobiły na mnie największe wrażenie….. w którymś momencie zmotywowana przez Jaśka, znaczy mojego ślubnego, po prostu zrobiłam doktorat…. ze śpiewu. Przez wiele lat nie brałam się za nauczanie, uważam tę dziedzinę za bardzo delikatną i zawsze będę głosić GŁOŚNO że nie każdy, kto chce, się do tego nadaje…. Nie wystarczy zasiąść w szkole na stołku i “robić lekcje”….. Adeptom sztuki wokalnej trzeba przekazywać wiele subtelnych rzeczy, z własnego doświadczenia… ale jeśli ktoś takiego doświadczenia nie ma????? Dobra, tematu nie rozwijam, bo i tak już mnie zlinczowano……. Zatem kiedyś włoskie śpiewaczki zgłaszały się do mnie, żebym przekazywała im moją wiedzę….. zauważyłam, że to do nich dociera…. potem pomogłam koleżance na Słowacji, której groziło wyrzucenie z teatru, jeśli nie zaśpiewa próby generalnej Trubadura (była Azuceną)…. – nawiasem biorąc po udanej naprawdę próbie wyszła przed kurtynę i podziękowała mi przy wszystkich zgromadzonych na widowni….. pracowałam z cudowną Magdą w Wiedniu….. te i jeszcze inne doświadczenia utwierdziły mnie, że chyba umiem dzielić się moją wiedzą i to wszystko funkcjonuje dobrze……

I tu mała reklamka: zapraszam… 😀

Cenię bardzo kilkoro moich wspaniałych znajomych- śpiewaków za efekty nauczania….. nie chcę wywoływać burzy, która i tak kotłuje się w uczelniach, nie będę wymieniać ich nazwisk, żeby nie zaznaczyć dla kontrastu tych, którzy powinni uprawiać ogródki….. Koledzy wiedzą, kogo mam na myśli 😀

Bo co? Bo jestem doktorem…. leczę 😀 …. ale przygotujcie się na szczerość….. jednej uczennicy z Wiednia (wykształcona muzycznie i bardzo wrażliwa Rosjanka z Petersburga)  po ponad 10ciu lekcjach (jeździła za mną także po Europie) powiedziałam wprost, ze śpiewaczką nie będzie, było mi bardzo ciężko. Nie zależy mi na kasie… wolę wyrzucić delikwenta niż brać pieniądze i dawać złudne nadzieje……

Nie wspomniałam jeszcze o jednym moim zacnym kuzynie….. Moja prababcia ze strony Mamy nazywała się Agnieszka Malawska i mieszkała w Biłgoraju….. byli nieźle sytuowaną, szanowaną rodziną…. Prababcia często jęczała, że w Krakowie działa jakiś kuzyn, MUZYKANT, który psuje opinię dobrej mieszczańskiej rodzinie…… Imię tego kuzyna nosi dziś m.in. Filharmonia Rzeszowska…. a mój mąż Jasiek kończył szkołę muzyczną w Przemyślu, też jego imienia…. Artura……. 😀

I na tym kończę moją skróconą biografię……… czas na inne impresje…… zapraszam do wędrówek i przejażdżek ze Zwierkówną… aaaa sorki z doktor Zwierko – Wiercioch 😀

…i tak to się chyba zaczęło….

with 3 Comments

Z opowieści Mamy, bo moja pamięć tamtych chwil nie sięga…… Procesja w święto Bożego Ciała, warszawski kościół św. Jakuba przy placu Narutowicza…. Mama prowadzi wózek z moją osobą w nim…… już siedziałam…. procesyjne śpiewy tak mnie zmodulowały, że się włączyłam…… po krótkim czasie Mama musiała się dyskretnie wymiksować z tłumu gdyż… podobno zagłuszałam….. 😀

W domu było pianino, zabytkowy Wolkenhauer jeszcze z miejscami po świecznikach, uratowany przez mojego Tatę z zawieruchy wojennej…. Podobno Rosjanie chcieli je porąbać na opał ale Tato dokonał chlubnej wymiany, takie braterskie MACHNIOM jak Gustlik z Grzesiem…. wojacy dostali flaszkę ognistego płynu i pianino pojechało z Tatą do Świebodzina….. a potem do Warszawy, gdzie po wojennych wędrówkach odnaleźli się moi Rodzice, pochodzący z białoruskiej części Polski……

Zatem stukałam w klawisze pokryte kością słoniową aż w końcu ktoś z sąsiadów nie wytrzymał i poradził Rodzicom, żeby mnie posłali do szkoły muzycznej….. a że było już po rozpoczęciu roku, to wylądowałam u sąsiadki z bloku, która uczyła mnie przez rok…. Też nie wytrzymała i przekonała Rodziców, że jednak ona dalej nie da rady…. Poszłam więc od nowego roku szkolnego do warszawskiej PSM I stopnia nr 4 im. Karola Kurpińskiego która do dziś mieści się przy ulicy Wiktorskiej…….. i oczywiście dalej kontynuowałam stukanie, tym razem pod okiem wybitnego pedagoga, pani Ireny Pietrachowicz…….

Stukałam tak przez 7 lat, czasem nawet w duecie z Kingą Veith, z którą odnalazłyśmy się niedawno po latach… Kinga była malutka i drobniutka i gdy wychodziłyśmy na scenę Sali Kameralnej Filharmonii Narodowej wyglądałyśmy jak Pat i Pataszon….. a mówili na nas Słoń i Mucha…

received_1328508050496245-1

Rzęsistym oklaskom, po wspaniałym wykonaniu utworu nie było końca… wspomnienie z tego wydarzenia umieścił Tato Kingi w książce, którą napisał dla swoich dzieci….

20160523_104929 20160523_104952

Kinga strasznie szybko biegała, w korytarzowych wyścigach nie dawała nikomu szans…… W tamtym czasie miała proste jasne włosy…… W któreś wakacje poszła jak zawsze do fryzjera, zrobić porządek z niezbyt bujną czupryną…..  no i wydarzył się wypadek…. odrosły jej sprężyny…. SŁOWO DAJĘ!!!!! Ma je do dziś….. kto ją znał, a przede wszystkim Tatę Kingi, to się nawet nie zdziwił….. zdziwieniu natomiast uległy panie nauczycielki w szkole, a nawet zgorszeniu, bo wezwały Rodziców na rozmowę pod tytułem “Dlaczego dziecko ma zrobioną trwałą ondulację”….. Oczywiście poszedł Tato Kingi….. nie ulega wątpliwości że sprawę wyjaśnił 😀

Podstawówkę muzyczną skończyłam będąc już w pierwszej klasie liceum…. jako że zawsze byłam matematyczną bestią, zatem naturalną sprawą była nauka w kierunku ścisłym, czyli klasa matematyczno – fizyczna…. z fizyki niestety byłam zawsze głąbem, przyznaję się bez bicia…… Nie chciałam też dalej grać na pianinie bo ćwiczenie mnie nużyło, i tak już dzieciństwo miałam w pewnym sensie “zubożone” – do szkoły muzycznej chodziło się codziennie popołudniami… dziś dziękuję Bogu, sąsiadom i Rodzicom, że jednak do tej szkoły muzycznej poszłam…… walałabym się po ościennych podwórkach i zbijała bąki przy trzepaku, a tak – liznęłam trochę sztuki….

Jeszcze w podstawówce zadebiutowałam w Teatrze Wielkim!!!!!!!! Tak tak!!!!! I nawet solo śpiewałam!!!! Wszyscy wtedy mieliśmy obowiązek śpiewania w szkolnym chórze…. i tam też chyba byłam dość głośna bo dostałam się do międzyszkolnego projektu. Śp profesor Romuald Miazga wyławiał głosy do udziału w opero – balecie Jana Fotka pt. “Leśna Królewna”……. Premiera była w 1978 roku (dziękuję za korektę Karolowi wiernemu zbieraczowi programów i ciekawostek operowych) z okazji odbywającego się w Warszawie Kongresu ISME – International Society for Music Education…. Część wokalna to Ptasie Radio Juliana Tuwima….. no tam zostałam GŁÓWNYM PTAKIEM czyli Narratorem….. Pamiętam, że raz zwolniłam się z przedstawienia – tak tak!!!! to było możliwe!!! – strasznie chciałam iść na dyskotekę ze znajomymi i jako powód podałam…. ślub mojego brata…. Brat już był żonaty od jakiegoś czasu więc… ożeniłam go po raz drugi 😀

Z tej przygody w warszawskiej operze pozostały mi wspaniałe znajomości, odnowione już w dorosłym życiu – Tadeusz Wojciechowski, Andrzej Straszyński, Hania Chojnacka, Agata Wiśniewska zwana także Agą Winską (siedziała obok mnie w dziupli!!!!!!!!!!)…..

W pierwszej klasie warszawskiego XXI liceum im. H.Kołłątaja zostałam zaciągnięta przez kolegę Włodzia do młodzieżowego chóru kościelnego….. taki powrót do źródeł no bo była to ta sama parafia, w której zakłóciłam swego czasu procesję………….. W chórze się rozśpiewałam i rozegrałam a ówczesny organista i opiekun muzyczny naszych wyczynów wokalnych Zdzichu Woźniak, zwany – słusznie zresztą – Profesorem, namówił mnie do zdawania na śpiew…. hm… sporo śpiewałam solo i nawet dostawałam pochlebne recenzje od wiernych: AAA TO TA CO SIĘ TAK DARŁA DZIŚ NA MSZY… Profesor chyba wiedział, co robi… dostałam się do szkoły średniej przy ul. Miodowej… bo ja sobie kochani wymyśliłam, że będę się edukować po kolei….. pamiętam jeden z egzaminów, sprawdzali moje zdolności muzyczne… wspomniałam, że kończyłam fortepian i że śpiewam w chórze kościelnym… Jeden z panów profesorów w wysokiej komisji stwierdził: DOBRZE, PRZYJMIJMY JĄ, BĘDZIE W PRZYSZŁOŚCI CHÓRY PROWADZIĆ…..

W międzyczasie byłam już studentką Wydziału Elektroniki Politechniki Warszawskiej….. Pamiętam egzaminy wstępne… z matematyki zdałam na maxa! To była moja duma! Natomiast na teście z fizyki strzelałam… cel był jasny – trafić w 40 punktów których potrzebowałam aby dostać się do Instytutu Informatyki…. Oczywiście się udało, a dzięki punktom z matematyki i języka angielskiego indeks miałam wręczany na uroczystości rozpoczęcia roku akademickiego w Gmachu Głównym Polibudy…..

Czas studiów podsumuję refrenem popularnej ówczas piosenki: STUDENCIOK UMPA UMPA, STUDENCIOK UMPA UMPA… Ale było ogólnie fajnie… Zebrała się tam nas zacna gromadka, między innymi Wiesiek Tupaczewski i Andrzej Piekarczyk, dziś znani jako Kabaret OT.TO … Obficie prowadziłam działalność kulturalną… poezja śpiewana przede wszystkim, najpierw z moimi wspaniałymi Przyjaciółmi Krzyśkiem i Arkiem których pieszczotliwie nazywałam Ptaszkami, a oni mnie – także pieszczotliwie Matką…. , grałam na fortepianie z Iwoną Piastowską, Konradem Materną, przyjaźniłam się ze Zbyszkiem Łapińskim, który szczególnie w ciężkim czasie wojennojaruzelskim przemycał mnie na swoje koncerty z Przemkiem Gintrowskim w Muzeum Archidiecezji…. i tak zleciały mi studia techniczne, które zakończyłam magisterskim dyplomem z wpisaną oceną 4…. Na egzaminie były 3 pytania…. przy ostatnim dostałam ataku śmiechu…. do dziś nie wiem czy to było nerwowe, czy to radość z odpowiedzenia na dwa poprzednie……..

Jeszcze przez chwilę kończyłam średnią muzyczną…… nie byłam do końca zarażona bakcylem śpiewu, na zajęcia przychodziłam z różnymi dziwnymi gadżetami, jak np. najnowsza płyta Oddziału Zamkniętego, w którym grał na basie mój kumpel z… chóru kościelnego, Marcin Ciempiel… i pomyślałam sobie, ze jeśli nie dostanę się do Akademii to może pójdę do chóru Filharmonii, no bo inżynierem naprawdę się nie czułam……. I znów mi się udało…. dostałam się z pierwszą lokatą!

I TAK SIĘ ZACZĘŁO!