Czy ktokolwiek by pomyślał, że ślub w Wenecji to jest jakaś niemożliwa sprawa??????? Dla nas to było prostsze od druta! Skoro ma się tam Linę a także i Giorgia, skoro w wakacje śpiewa się w niedziele w parafii, gdzie ochrzczony był Antonio Vivaldi a potem Lina, i darzonym się jest sympatią przez księdza proboszcza, to przecież nic prostszego……. 😀 Zatem zadzwoniłam do Giorgia i po prostu rzuciłam temat…. Giorgio tylko odpowiedział: dobra, spytam się. No i się spytał…. odpowiedź była pozytywna…….
Skromny kościółek, gdzieś na tyłach Hotelu Gabrielli, znany tylko tubylcom i bardzo nielicznym turystom, którzy zmylą drogę w poszukiwaniu sklepu spożywczego….
Nie muszę zapewniać, iż wszystkie dokumenty polskie załatwiliśmy w mig, mając ogromną sympatię proboszcza Katedry Polowej w Warszawie, księdza Tadeusza Dłubacza (który potem ochrzcił naszą pierwszą córkę Karolinę)….. U niego też graliśmy i śpiewaliśmy, więc był to argument nie do zbicia!
Na ślub do Wenecji jechaliśmy oczywiście linowym busem łączącym Warszawę z Rzymem, bez żadnych przygód….. wyjątkowo…Była z nami Magda, moja akompaniatorka z Akademii Muzycznej, wesoła i wiecznie zakochana w kimś dziewczyna, którą z przekory nazywaliśmy LIEBESSCHMERZEN…… Na miejscu wszystko było już gotowe…. Lina zajęła się przystrojeniem kościoła, a Giorgio wcześniej zorganizował daty…… Było jedno małe zamieszanie… jeszcze w Warszawie po ustaleniu daty wpadłam na sztański pomysł, żeby może jednk tydzień później, Jasiek miał urlop w pracy i jeszcze dobrze by było, żeby między początkiem urlopu a końcem kawalerskiego życia poszalał trochę w Miecie Miłości…. 😀 Poprosiłam Giorgia o przesunięcie…. “A co ty myślisz, nie dość że ślub w Wenecji, o czym wszyscy marzą, to jeszcze tak chcesz sobie daty przesuwać????? Myślisz, że to takie proste???” – śmiał się… Okazało się PROSTE!
Nie miałam żadnej wariackiej śnieżnobiałej sukni, bo i z transportem byłoby niewygodnie, mieliśmy przecież także gitarę i altówkę! Ale biały dwuczęściowy kostium, zresztą bardzo odpowiedni na te upały! I nie zamawiałam fryzjera, włosy mozolnie starała się ułożyć mi Magda….
Na zdjęciu oczywiście się obżeramy, bo fotka “fryzjerska” jest w albumie analogowym, ale przy okazji ją zeskanuję 😀
Naturalną sprawą było, iż świadkami tego wyjątkowego wydarzenia byli Lina i Giorgio, przy czym Lina skwapliwie zawsze i przy każdej okazji podkreślała, że ona jest moim świadkiem a Moro di Venezia, jak nazywała Giorgia – świadkiem Jaśka….
I oto nadszedł ten dzień…. Jasiek z Giorgiem w hotelowym barze strzelili sobie kilka “szybkich” dla kurażu czyli odwagi i piechotką, wesoło udaliśmy się do kościółka…
Od razu wyjaśnię, iż na weneckim ślubie nie było nikogo z naszych rodzin z oczywistych względów finansowych, ale zapewniam solennie, że odbiliśmy to sobie i w Warszawie, i w Łukawcu w odpowiedniej formie!!!!!
Krótka, radosna msza ze ślubem w towarzystwie lokalnych wenecjan oraz naszych Przyjaciół… o 19, w momencie udzielania ślubu zaczęły bić dzwony a Monsignore Renato Volo podniósł palec w górę i skomentował “To jest potwierdzenie i dobra wróżba na Wasze życie”…. co zostało uwiecznione na krótkim filmie zrobionym przez jednego z kuzynów Liny……
Pamiątkowa fota przy przepięknym zabytkowym ołtarzu historycznego kościoła…. Dobrze, że ucięte są nogi, bo nie widać, jakiego kto jest naprawdę wzrostu hahahahaha Giorgio wreszcie góruje nad wszystkimi 😀
Przed kościółkiem Przyjaciele obsypali nas tonami ryżu…
Nie zabrakło oczywiście pamiątkowego zdjęcia…. Magda robiła, dlatego jej na nim nie ma…….
I tu taka refleksja nad upływającym czasem…… z osób uśmiechających się ze zdjęcia oprócz nas pozostał Giorgio i z pewnością Chiara, blondynka druga z lewej strony, która była krawcową i pokojówką Liny….. Odeszli już Lola i Giorgio – starsze małżeństwo u których “nasz” Giorgio spędzał weneckie wakacje (pan podpierający się laską i pani w okularach i bardzo niebieskiej sukience), nie żyje Ingeborg, malarka z rozwianym włosem, pożegnaliśmy najstarszą siostrę Hedi (z tyłu między Lolą a Ingeborg) a dwa lata temu Linę….. no ale nikt nie jest wieczny…… dobrze, że na fotografiach pozostają piękne wspomnienia…..
Na osobną uwagę zasługuje weselne przyjęcie, które odbyło się w tzw. “Różanej Sali” w restauracji Hotelu Gabrielli…. Menu układałam z Liną, ale Jasiek była tak zestresowany, że właściwie oprócz wina to chyba nic nie tknął…… 😀
TU BĘDZIE FOTO KARTY OBIADOWEJ 😀
Dwa słowa o sukni, w którą się przebrałam….. To prezent od Liny, jeden z wielu, jakimi mnie obsypywała…. Niebieska o szafirowym odcieniu, gęsto przetykana srebrnymi nitkami… Suknia, która gdy ją zobaczyłam, odżyła z moich dziecięcych marzeń….. Jeżdżąc zimą autobusem 172 do szkoły muzycznej na Wiktorskiej wpatrywałam się w śnieg mieniący się srebrem i błękitem w świetle lamp “jarzeniówek”….. i marzyłam, że będę wychodzić na scenę, jak Alicja Majewska w blasku świateł rampy w super hiciorze “Jeszcze się tam żagiel bieli” i będę błyszczeć jak ona…. Lina wyciągnęła ją z szafy i wręczyła mówiąc, że ona już jej nie będzie nosić…. Suknia pierwotnie była z długimi rękawami i wielgachnym wycięciem na plecach… Chiara przerobiła ją troszkę, obcięła rękawy i subtelnie zakryła zbyt duże wycięcie, które się Linie nie podobało…..
Tę suknię podarował Linie Jean-Pierre, jej wielka miłość i niedoszły towarzysz życia……
Jasiek był zawsze uwielbiany, gdziekolwiek się pojawił, zatem tym razem Lina z siostrą Hedi ustawiły się do zdjęcia…..
Zatem rozweseleni, pożenieni i przebrani (ja! ja!) rzuciliśmy się do stołu w Sali Różowej, czy Różanej, jakkolwiek ją zwano…. Towarzystwo było zacne. Lina i Giorgio to wiadomo. Starsza siostra Liny, Hedi czyli Jadźka, brat Andrea…. tak, tak! ten co ukrył przed siostrą błogosławieństwo ojca….. no ale czas leczy i goi rany więc chyba mu wybaczyła….. Z hotelu oczywiście Chiara, pokojówka i krawcowa Liny i cała ekipa barowo – restauracyjna. Przede wszystkim Guido – długi i bardzo włoski kamerdyner.
Jak już wspomniałam, Jasiek miał ściśnięty żołądek i nie bardzo mu szły te wszystkie wspaniałości, ale torta zdołaliśmy wspólnie pokroić 😀
Tort nazywał się GABRIELLI i był specjalnością restauracji hotelowej. Ja za tortami w ogóle nie przepadam, ale tam robili naprawdę dobre ciasta, z których najbardziej wspominam i sentymentem darzę TIRAMISÙ…. zatem tort został zjedzony ze smakiem naprawdę…
Nie dokończyłam wymieniać naszych gości. Zatem Wenecjanie Lola i Giorgio, Ingeborg duńska malarka, Magda moja warszawska pianistka i oczywiście obowiązkowo nasz proboszcz, Monsignore Renato Volo…..
Jadźka, ksiądz Volo, Lola i Giorgio:
A tu druga strona stołu:
Tego wieczoru także towarzyszyła nam muzyka, ale zamiast klasyki zaproponowaliśmy polską ludowiznę….. hity spod Rzeszowa… Największym powodzeniem cieszyła się piosenka o kukułce z rytmicznym refrenem, przy którym wszyscy radoście klaskali i oczywiście śpiewali z nami, bo refren był językowo dostępny dla wszystkich: KUKU, KUKU, KUKU KURUKUKU…..
A to starszy Giorgio w akcji refrenowej:
Klaskali też Guido i brat Andrea:
Nie muszę zapewniać, iż wino lało się strumieniami, w pewnym momencie za gitarę chwycił Andrea i zaczął śpiewać sentymentalne austriackie piosenki, wśród których utkwiła nam w pamięci sentymentalna VERGISS MICH NICHT… Andrea,wysoki przystojniak o rozmiarze buta może z 50 naprawdę zobił tego wieczoru furorę!!!
Magda, jak zwykle rozmarzona, niestety nie pojawiła się na żadnym “obiadowym” zdjęciu gdyż była tego wieczoru dyżurnym fotografem, ale nie zapomnę o niej i jeszcze się gdzieniegdzie przewinie……
Takie wydarzenie, jak ślub nie zakłóciło oczywiście naszych muzycznych wędrówek, choć tego lata potraktowaliśmy je trochę lżej…. po prostu wylegiwaliśmy się na słońcu, chłonęliśmy jod i sól z morskiej piany oraz smrodek paliwa z weneckich kanałów… Magda – interesująca blondynka o dość bujnych kształtach w miejscach kobiecych – “miała piękne niebieskie oczy” – i o bajecznie pięknych wijących się włosach, których zazdroszczę jej do dziś, wzbudzała sensację na ulicach Wenecji, dosłownie każdy tubylec mijając ją rzucał obowiązkowe, przesycone erotyzmem i chęcią bliższego poznania TI AMO…. Musieliśmy więc trochę Madzię chronić, na mnie tam żaden Włoch nie leciał, więc troszkę robiłam za bodyguarda, a może odstraszacza 😀 ….. Hotelowe solarium także było nam przyjazne i gdy nie chciało się nam jechać / płynąć na plażę to oddawaliśmy się uciechom ciała i żołądka na dachu…..
Jako nowożeńcy musieliśmy oczywiście zaliczyć obowiązkowo spływ gondolą 😀 ….. pamiętam, że Giorgio zapłacił wtedy straszne pieniądze, chyba 360 000 lirów (po 90 tys od łebka), no ale świadek ma obowiązki więc chyba to przełknął……… wejście do gondoli to osobny wyczyn, dobrze że jej właściciel pomaga bo na pewno wylądowałabym w kanale……
Rundka oczywiście jest stała dla wszystkich chętnych i wykonywaliśmy obowiązkowe fotografie w charakterystycznych miejscach, jak np. Ponte di Rialto….
czy obowiązkowy pocałunek pod Ponte dei Sospiri… (Most Westchnień po polsku…..) …. pozycje mamy dziwne bo na gondoli to się trzeba trzymać konstrukcji i siedzieć sztywno, żeby nie wypaść…… 😀
Tutaj nie wytrzymam i oczywiście udowodnię, że i Magda z nami płynęła!!!!!! Zdjęcie robił oczywiście Jasiek…. Ładne, prawda?
Przyznam się, iż najbardziej przerażającą częścią wodnej podróży było wypłynięcia na otwarte wody Canale Grande, na wprost Placu św. Marka…. tam po prostu nieziemsko bujało mimo pięknej pogody…..
Lina uwielbiała Jaśka żarty, mimo iż nie porozumiewali się w żadnym wspólnym języku….. jak już rozochociliśmy się przy wieczornym winie, nasz stolik był najbardziej rozśpiewany a jedną z jej ulubionych piosenek była ЕХ, МАТРОСЫ, КАК Я ВАС ЛЮБЛЮ….. Znała początek, a Jasiek dośpiewywał dalej……. a potem to już szły w ruch repertuarowy różne inne hity, niekoniecznie eleganckie no ale nikt w zasadzie nie rozumiał, miało być wesoło….
No właśnie, z tym rozumieniem polskiego w Hotelu Gabrielli…… to było miejsce w tamtych czasach dość ekskluzywne, na indywidualnie wyprawy przyjeżdżali tam naprawdę bogaci ludzie i dlatego w sezonie, który trwał od Karnawału do połowy listopada większość gości to były duże wycieczki, przyjeżdżające na 2-3 dni…… Pewnego popołudnia zajadaliśmy się jak zwykle różnymi smakołyczkami, minęła nasz stolik grupa Włochów….. Dwóch ciemniejszoskórych obwieszonych złotem panów koło 50tki, w ciemnych okularach i towarzyszące im dwie eteryczne panie młodsze ciut od nas czyli mniej niż 30 lat, blondynka i brunetka…… wyglądali charakterystycznie, co Jasiek dość obcesowo skomentował nie ściszając głosu: “O….. z kur…mi przyszli….” Jakiś czas później podeszła do nas uśmiechnięta Lina i zaanonsowała, iż ma … gości z Polski, a konkretnie dwie piękne dziewczyny…… i że chciałaby nam je przedstawić….. nie muszę opowiadać teraz, jak się wszyscy poczuliśmy…. ściśnięcie w dołku to naprawdę bzdet, twarze ścięte…….. Po kolacji usiedliśmy wszyscy w hotelowym barze….. na nasze szczęście dziewczyny komentarza nie usłyszały, ale za to miały czas, żeby opowiedzieć swoją historię….. Wyjechały do Włoch na zarobek w barze….. Skończyły jako luksusowe TOWARZYSZKI tych panów…. zabrano im wszystkie dokumenty i pozbawiono możliwości kontaktu z rodziną… jeździły z nimi po Włoszech przede wszystkim i przypuszczam, że nawet wymknięcie się z hotelu nie było możliwe, bo były pod ciągłą kontrolą, nie wspomniałam, że za dwiema parami szło dwóch gości… czarne okulary obowiązkowe, wtedy nie widać, na co patrzysz….. Jedna z nich, blondynka, mieszkała w Warszawie obok nas na Ochocie…….. nie wiem, jak potoczyły się ich dalsze losy, dziewczyna wspomniała, że jej mama wie, gdzie jest i nie poprosiła o kontakt z nią……. trudno ocenić tę sytuację, może ostatecznie trafiły na hojnych i miłych “opiekunów” i nie skończyły źle, jak wiele innych dziewczyn różnych narodowości szukających szczęścia w słonecznej Italii…..
Tego lata wykorzystywaliśmy hojnie pogodę i naprawdę luźny czas zabawy, nie chodziliśmy “dorabiać” muzyką na ulicach, zwiedzaliśmy i bawiliśmy się naprawdę pełną piersią….. Magda była najbardziej obserwowaną Polką w Wenecji tego lata i naprawdę robiła furorę co sprawiało nam nieprawdopodobną radochę po prostu…. Pamiętam raz wracaliśmy z plaży na Lido di Venezia, po uprzednim dojściu do słynnego Hotelu Exelcior (gdzie gwiazdy Festiwalu Filmowego się prężą na czerwonym dywanie przy wyjściu krokiem chwiejnym z vaporetto….. mamy tam swoje tajne uliczki, które oczywiście zamierzamy niedługo znów odwiedzić……. Zatem idziemy sobie wesoło w upale, wykąpani w Adriatyku, opaleni do nieprzyzwoitości i natrafiamy na…… najzwyklejszy SKLEP SPOŻYWCZY…….. szok, słowo daję….. Jasiek domaga się piwa…. oficjalnie już na ulicach paradować z alkoholem nie można… ale pan sprzedawca był bardzo wyrozumiały… może miał skrawek polskiej duszy???? “Ma pragnienie???? Niech je gasi!!!!!” Otworzył piwa na miejscu, zawinął w papierowe torby i wypuścił nas wesolutkich ze sklepu….. 😀 …
Ulubioną figurką Liny, którą prezentował Jasiek, było TO:
Nie muszę tłumaczyć….. 😀
Tego lata, ale także i w poprzednie i następne, wariowaliśmy strasznie, to miejsce dawało nam poczucie bezpieczeństwa, radości, swobody i spełnienia…… Nie widywaliśmy Liny często, gdyż miała ona swój “timing”….. albo z włoska “orario”… wstawała o sobie tylko wiadomych godzinach i balansowała między hotelem, ogrodem, restauracją i kościołem…. wiedziała co robi…. my to czujemy do dziś….
Nasze szalone weneckie wędrówki obejmowały – oprócz sekretnych miejsc – także zakątki historyczne, jak np. Scala del Bovolo…
czy najciaśniejsza uliczka w Wenecji, znajduje się bliziutko Ponte di Rialto……
tu wyciągając ręce czujemy się ZGNIECENI 😀
W wielu spacerach i szaleństwach towarzyszył nam oczywiście GIORGIO. Ale jemu poświęcę osobną opowieść w szczególności, że trwa ona do dziś nieprzerwanie już ponad ćwierć wieku…….
C.D.N.