Wenecja zawsze nas witała tym nieprawdopodobnym lazurem nieba, jakiego nigdzie indziej nie widzieliśmy… może to była sugestia, że il cielo azzurro to jest tylko tam….. a nawet jeśli, to zdecydowanie zachowuję to wspomnienie! Tym razem pojechaliśmy już jak normalni ludzie, porzucając szaleństwa autostopu, których doświadczyłam podczas wypraw z Iwoną….. Zakupiliśmy bilety na autobus Warszawa – Marghera (bo do Wenecji nie wjeżdżał jadąc dalej do Rzymu)……. z niecałodobowej drogi zapamiętałam postój w jakiejś miejscowości w Czechach….. wyludniony główny plac, puste ulice i jedna smutna witryna sklepowa z atrapami pieczywa i wygrzewającymi się na nich w słońcu muchami……. aaa i piękny efekt po deszczu – zza gór wychyliła się tęcza, którą Jasiek, wielki fan Ritchiego Blackmoore’a od razu skomentował: RAINBOW U PEPIKÓW!
Ciocia Lina przywitała nas tak, jakbyśmy się rozstały wczoraj….. A Jaśka tak, jak by go znała od zawsze….. Zachwyt jej wzbudziła altówka, którą wraz z gitarą przywieźliśmy z domu… zamierzaliśmy bowiem troszkę podreperować nasz budżet ale także, na prośbę Liny, ubarwić czasem wieczory gościom hotelowym, koncertując wieczorem w “muzycznym kąciku” gdzie stał fortepian…..
Lina z tradycyjną jedwabną błękitną kokardą we włosach, zasłuchana w nasze muzykowanie….. rok 1992
Altówka Jaśka to była osobna historia… Największych możliwych rozmiarów, o tajemniczej przeszłości instrument, wyciągnięty został z najciemniejszego kąta magazynu instrumentów Zespołu Wojska Polskiego, tego słynnego RZAWP gdzie Jasiek pełnił zaszczytną i barwną rolę koncertmistrza altówek. Kiedyś oddaliśmy ją do korekty do jednego, z polecanych przez znajomych, lutników… pracujący tam od lat pan pochodzenia południowo-słowiańskiego (nie jestem pewna, ale chyba pochodził z Ukrainy) rozpoznał w niej linię i sposób wykonania charakterystyczny tylko dla swojego przodka sprzed…. 200 lat… Instrument jest stary, ale nie zdawaliśmy sobie sprawy, jak bardzo, ocenialiśmy go tylko po charakterystycznym starym wyglądzie i nieprawdopodobnym dźwięku przypominającym szlachetną wiolonczelę…… Pan lutnik by zachwycony mogąc zrobić drobną poprawkę….. Przy okazji zajrzeliśmy do innego lutnika, który obejrzał instrument i skwitował: “Znam ją, wyceniałem jakiś czas temu dla wojska, jest warta 3 tysiące złotych”…………. 😖
Zatem udało się nam przewieźć i altówkę i gitarę do Wenecji, ku uciesze gawiedzi, Liny i naszej.
Czas nieprawdopodobnych wakacji, o których zwykły polski zjadacz chleba mógł tylko sobie pomarzyć, spędzaliśmy właściwie między stołem, barem, plażą i wędrówkach po mieście ze śpiewem na ustach i muzyką w dłoniach…. Lina dawała nam schronienie na miesiąc, czerpiąc z naszego towarzystwa radość, witalność i niezmierzone zasoby dobrego humoru i śmiechu. Jej rodzeństwo zawsze powtarzało, iż z naszym wakacyjnym pojawieniem się wracają w niej siły i uśmiech, których brak jej w ciągu roku…. okna pokoju Liny wychodziły na Dom Spokojnej Starości a ona, nie mogąca pogodzić się z upływającym czasem, nie zaliczała tego widoku do budujących…… zawsze otaczała się młodzieżą i artystami…. Także artystami kulinarnymi, co doświadczaliśmy gustując często fantastycznych win z zaprzyjaźnionej toskańskiej winnicy Cennatoio Leandro Alessi’ego – Liuto i Etrusco…. po naszym miesięcznym pobycie zapasy Liny były znacznie uszczuplone, ale ona zapobiegliwie uzupełniała je dość szybko wiedząc, iż czas leci szybko a następne wakacje wkrótce……
Oto mityczne wino Etrusco, którego smak pobrzmiewał ostatnio w którymś z win, jakie degustowaliśmy z Jaśkiem w domu… ale niestety nie mogę sobie przypomnieć jego nazwy gdyż win degustujemy sporo 😎…………
Niestety przepyszne wytrawne białe Liuto nie jest już dostępne w ofercie firmy, więc nie znalazłam żadnego zdjęcia nawet w internecie… ale zapewniam z całą powagą mojej wagi i powagi, iż było zacne!!!
Nie wspomniałam o bardzo ważnym fakcie, który wydarzył się kilka lat wcześniej….. podczas drugiego bodajże wyjazdu z Iwoną poznaliśmy na mostku w Wenecji drugą bardzo ważną osobę, towarzyszącą naszemu życiu do dnia dzisiejszego… Po którymś z koncercików podszedł do nas Włoch, typowy, śniady, z czarnymi włosami i brodą, niewysoki….. Mówił tylko po włosku a my to jeszcze nie bardzo… Ja – angielski, Iwona – francuski a włoski był raczej domyślny i dukany….. Giorgio przyjeżdżał co roku na tydzień do przyjaciół podczas swoich letnich ferii… A na stałe mieszka w Santa Giustina niedaleko Belluno, w okolicy Alp a szczególnie ich cudownie czerwonobarwnych Dolomitów…. Ale ten wątek przyjaźni zostawiam na zupełnie osobną opowieść…..
Lina była postacią barwną i trafiła na Jaśka, który nie mniej barwny jest. Nie mówili żadnym wspólnym językiem, ale rozumieli się bez słów, wszak dwa Wodniki….. gagi, które były naszym udziałem przekraczały wszelkie ludzie pojęcie oraz normy wersalskich zachowań, ale my brylowaliśmy w tych sytuacjach jak ryby w wodzie….. Mam na myśli i Linę i nas…
Generalnie jedliśmy 3 razy dziennie…. śniadanie obowiązkowo, obiad tylko my ze wszystkich gości no i wielka obfita kolacja… Jasiek może jeść cały dzień, ma to do dziś i nie widać po nim nic. Ja natomiast mogę tylko patrzeć i nie jeść i od razu widać, na co patrzyłam… Śniadanie jak śniadanie. Szwedzki stół z życzeniami typu jajecznica na bekonie czy – nawet szampan jak to niektórzy goście sobie zamawiali…. Szwedzki stół był naprawdę bogaty, rodzina pochodziła z Austrii a Lina, jak pisałam poprzednio, miała pociąg w stronę kuchni francuskiej, więc taki misz-masz plus Italia dawało naprawdę ogromy wybór….. Obiad który był serwowany od 12:30 do 14, jak napisałam – spożywaliśmy sami, ponieważ goście hotelowi mieli w większości wykupiony pakiet “śniadanie-kolacja” w ramach oszczędności albo z powodu całodziennego zwiedzania (hotel bazował na grupach wycieczkowych, my jako w pewnym sensie stali bywalcy wakacyjni zaznajomiliśmy się nawet z przewodnikami owych grup – Japonia, Francja, Niemcy, USA….). Zatem na obiedzie bywaliśmy tylko my a jako że Lina wstawała dość późno, albo raczej ukazywała się światu po godzinie 15tej to raczyliśmy się smakołykami w samotności ale raczej radośnie, w czym zdecydowanie pomagały nam szeroko płynące ilości białego wina z wodą zakąszane grissini….. w takiej radosnej atmosferze upływał nam czas oczekiwania na danie główne…… Kolacja po godzinie 19:30 byłą już imprezą uroczystą i jeśli zestaw gości był duży i ważny, umilaliśmy im pół godzinki wyżerki mocnym zestawem muzyki klasycznej ku radości Liny…. Im też się podobało, a jak!
Z Liną, w 1992
Lina schodziła do gości zawsze bajecznie ubrana, miała kilka zestawów z zawsze jedwabnymi chustkami, niektóre z nich wpinała fantazyjnie we włosy….. Podchodziła do stolika i zakłócając dość drastycznie proces żarcia przedstawiała się: “Dobry wieczór, jak się Państwo u nas czujecie, jak Wam smakuje? Ja jestem Lina Perkhofer, współwłaścicielka hotelu, bardzo się cieszę, że jesteście naszymi gośćmi”…. po czym nierzadko przysiadała się do zaskoczonych delikwentów i prowadziła konwersację we wskazanym przez nich języku. A mówiła płynnie oprócz włoskiego i niemieckiego jeszcze po angielsku, francusku i hiszpańsku…… Po takim “giro di sala”, jak to nazywała, kotwiczyła u nas….. no i się zaczynało…… Pamiętam raz złożyliśmy zamówienie ale Lina miała inny pomysł i przynieśli jej inne danie – czy to były jakieś polędwiczki w sosie, czy co – to już dokładnie nie pamiętam. Lina to bardzo zachwalała. Wzięła porcję, ugryzła po czym wypluła i zachwycona mówi do Jaśka: SPRÓBUJ, JEST REWELACYJNE!!!!!!!!!! Nie muszę mówić, jak się wzdragał, ale Lina byłą nieugięta…. nie wypadało odmówić…. powstrzymując odruch wymiotny Jasiek skorzystał z oferty….. Do dziś nie wiem, czy było to rzeczywiście tak dobre, jak zachwalała Lina…….. Innym razem siedzimy w trójkę przy stole i plotkujemy. Lina wmówiła sobie, że Jasiek zna perfekt język niemiecki. Wino – wtedy Liuto – lało się strumieniami. No a dużo płynu powoduje nacisk na pęcherz a damski jest mniej wytrzymały od męskiego. Siedziałam już jak fakir na szpilkach a Lina gadała. Mówię do Jaśka: MUSZĘ WYJŚĆ BO BĘDZIE KATASTROFA a on: NIE ZOSTAWIAJ MNIE BO DOSTANĘ ZAWAŁU…… ta nasza wymiana zdań po polsku trwała dłuższą chwilę gdyż po moim zasygnalizowaniu chęci opuszczenia stolika Lina dała mi przyzwolenie z komentarzem BĘDĘ Z GIANNIM ROZMAWIAĆ PO NIEMIECKU….. W końcu opuściliśmy stolik na 2 minuty chyba wszyscy…..
Przebojem barowym był ówczesny szef barmanów, Sante. Przed kilku laty figurował jeszcze na firmowych zdjęciach hotelu w internecie….. Sante był niziutki i poruszał się w bardzo charakterystyczny sposób….. Kołysał tzw barami i biodrami w przeciwstawnym kierunku….. noooo tak jak chodzi kurdupel, który chce być pakerem. Barmani i kelnerzy byli w biało-czarnych wdziankach. To znaczy białe marynarki i czarne spodnie. Pod marynarkami białe koszule. I teraz tak. Upał w Wenecji jak skurczybyk. Wszyscy eleganccy….. A Sante miał taki specjalny zestaw upałowy. Marynarka była zapięta. Bo musiała być. A pod nią spodnie na czarnych szelkach i taka wkładka biała symulująca koszulę…… Zgotowaliśmy się ze śmiechu jak nam to pokazał…..
Sante z Karolinką 1997
Podczas naszych wędrówek muzycznych po mieście poznaliśmy jeszcze jedną artystyczną duszę Ingeborg Gunvald, wdowę po oboiście z orkiestry festiwalu San Remo. Ingeborg była duńską malarką i na stałe mieszkała w małym i ciemnym mieszkanku, o jednym oknie…. na tyłach Hotelu Gabrielli. Jej skromne powierzchniowo królestwo pełne było obrazów i różnych gadżetów. A rządził tam kot. To była bardzo specyficzna rasa, którą Ingeborg przywoziła z jednego miejsca, z hodowli w Danii. Oglądając teraz zdjęcia przeróżnych ras, jestem prawie pewna, iż był to Cornish Rex…. Pierwszy, którego poznaliśmy, był maści szaro – białej…..
Z Jaśkiem i Ingeborg w 1992
Potem już królował rudzielec Fabian…. Tu z Karoliną w 1997
Ingeborg często towarzyszyła naszym artystycznym wędrówkom po mieście i portretowała nas na tle historycznych budowli…. miała ze sobą zawsze szkicownik i zestaw ołówków…
Ingeborg z Jaskiem i Karolinką na Placu św. Marka 1997
Dostaliśmy od niej mnóstwo szkiców a także 2 obrazy przedstawiające miejsca w Wenecji, w których bywaliśmy najczęściej…
Jeden z dwóch obrazów, przedstawia wylot na kanał zaułku, w którym mieszkała Ingeborg – Calle Drio Ca’ Erizzo…….
Oczywiście odwiedzaliśmy też plażę, gdzie na części Hotelu Des Bains rodzina Perkhofer miała swoją budkę – przebieralnię z której ochoczo korzystaliśmy. Utkwiła mi w pamięci historia z dwoma bardzo starszymi panami postury bardzo nikłej, maniakalnie kąpiących się w morzu. Za którymś razem, gdy jak zwykle wypłynęli na sporą dość odległość, mniejszy z nich zaczął wzywać pomocy… czy się zachłysnął słoną wodą, czy zasłabł, nie wiem…… jego troszkę większy towarzysz z pomocą innych pływających wyciągnął go na brzeg… dziadka reanimowano po czym orzeźwiony i uśmiechnięty dziarsko wskoczył z powrotem do wody kierując się znów na głębię……. MIAŁ MOC!!!!
Najbardziej lubiliśmy chodzić w miejsca nieodwiedzane przez turystów, czyli na drugą stronę Arsenale, gdzie wzdłuż brzegu ciągną się pozostałości po halach produkcyjnych w których powstawały łodzie i kutry, a za nimi baraki mieszkalne pracowników….. w większości już niezamieszkałe… bardzo ponure miejsca a wieczorami mogły być też niebezpieczne…
1994, zaglądam do opuszczonych doków, z nami Riccardo, klarnecista dorabiający podczas wakacji w barze w Hotelu Gabrielli…. Jasiek tu był naprawdę dzielny… 😀
Tzw. “tylna” część Wenecji, od strony Fondamente Nove jest praktycznie także nieznana turystom. Żywot wycieczek skupia się generalnie wokół placu św. Marka…. Z tamtej strony jest też wyspa na której wenecjanie chowają swoich zmarłych, Cmentarz San Michele…. Tam pochowany jest m.in. Igor Strawiński i Sergei Diagilev…..
Widok części cmentarza
Groby Igora i Very Strawińskich
Miejsce pochówku Diagileva
Po nieturystycznej Wenecji błąkaliśmy się jeszcze w czasach, gdy po ulicach chodziły koty…. chodziły to jednak duże słowo. One się wylegiwały. Wszędzie. To był kot na kocie… dywan z kotów… W kolejnych latach wprowadzono przepis, że muszą być trzymane w domach, zniknęły więc te piękne widoki, tak charakterystyczne dla tego nawodnego miasta… jedyne uliczne koty pozostały uwiecznione na obrazach Ingeborg….
Jestem pewna, że to kot Fabian… 😀
Zabroniono także karmienia gołębi na placu św. Marka…… bo strasznie brudziły…. no fakt, czysto tam nie było 😛
Prawie miesięczny pobyt w takim magicznym miejscu bardzo ładuje akumulatory, wróciliśmy zatem już z pomysłami na następny rok…. ale najbardziej wariacki pomysł zrodził się już w Warszawie….. wymyśliliśmy sobie, że weźmiemy ślub w Wenecji…. No przecież to proste, jak się ma Ciocię Linę i Giorgia… i co niedzielę graliśmy i śpiewaliśmy w małym kościółku obok hotelu, San Giovanni in Bragora… I naprawdę okazało się to proste…..
Ale o tym już następnym razem…
C.D.N.