Było dużo o lataniu a nie samym lataniem człowiek żyje…. choć tak się praca ułożyła, że kilka samolotów już od wewnątrz zwiedziłam… Są jeszcze inne środki komunikacji i łączności międzymiastowej, tym razem będzie o łączności międzybrzegowej…
Minionego lata 2016 roku wylądowałam na Kaszubach u szwagra Jacka i jego żonci Marzeny. Jacek to Jaśkowy brat, więc jak zwykle u wszystkich Wierciochów czuję się jak w domu… Pogoda nam sprzyjała. Lata są ostatnio kapryśne, szczególnie na Kaszubach często wietrznie i deszczowo, ale ja szczęśliwie trafiłam na jakąś pozytywną dziurę pogodową i słoneczko nam przyjaźnie sprzyjało. Szwagier czyli Jacek od rana robił “skoki w bok” czyli do lasu, który przylega do płotu i po kilku minutach wracał z koszem pełnym grzybów. Ja tam się już na grzybach nie znam, rozpoznaję wprawdzie bezbłędnie kurki, no ale z taką wiedzą to grzybiarką bym nie została, więc tę umiejętność pozostawiam mądrzejszym. W którymś momencie padła propozycja kąpieli w jeziorze. Temperatura powietrza osiągnęła już wysokość zachęcającą. Udaliśmy się zatem nad pobliskie jezioro Kniewko, w środku tego przylegającego i pełnego grzybów lasu. Marzena z radosnym psem – sunią Leną dróżką w prawo, piechotką do miniplaży, ja za Jackiem dróżką w lewo do miniprzystani, w celu przeprawy przez jezioro rowerkiem wodnym….
Tu mała dygresja… dla pamiętających rowery wodne z poprzedniej epoki…. wielkie metalowe konstrukcje na baniowatych płozach w kształcie bomb……
Zdjęcie nie jest niestety z moich zbiorów, choć są olbrzymie ale jeszcze nie zdigitalizowane…. Udało mi się znaleźć takowe w internecie i myślę, że jeśli ktoś się na nim rozpozna to nie będzie mi miał za złe jego opublikowania…..
Zatem dzisiejszy rowerek wodny to taki mały, plastikowy, niebezpiecznie lekki a do tego ten był niebieściutki jak kaszubskie niebo… Cel osiągnęliśmy nawet żwawo, wszyscy spotkaliśmy się na przeciwległym brzegu jeziora, na takiej sympatycznej miniplaży. Zażyliśmy kąpieli jeziornej i słonecznej, razem z wesołą Leną, która ochoczo wskakiwała do wody za rzucanymi patykami…
Szwagier ma telefon najnowszej generacji z modułem TOP SECRET żeby obiekt fotografowany pozostał nierozpoznawalny…. Zapewniam że na zdjęciu jestem ja i że umiem pływać…. za mną Marzena…. albo pies, moduł działa bo rozpoznanie niemożliwe 😀
I właściwie nie byłoby w tym nic sensacyjnego, gdyby nie powrót. Jacek wpadł na pomysł, żebyśmy do miniprzystani tym rowerkiem popłynęli wszyscy. Pies też.
Zatem wpakowaliśmy się ochoczo do rowerka, ja z Jackiem na miejsca pedałujące, plecak z ubraniami z tyłu za plecami, no i oczywiście Marzena. Też z tyłu. I piesa Lena też miała płynąć obowiązkowo. Byłoby wszystko ok, bo jakoś trwaliśmy centymetr nad powierzchnią wody, dopóki Lena nie wskoczyła ochoczo na przyznane jej miejsce. Cały tył poleciał w dół i tak oto staliśmy się łodzią podwodną. Dzięki przytomności umysłu i z pomocą zielonego wiaderka udało nam się odzyskać stabilność, wyporność i powrócić do zanurzenia a raczej wystawania 1 centymetr… Ale ciuchy przeznaczone już były do generalnego wyżymania i suszenia… Nic to, wszak pogoda wciąż sprzyjała. Nie zrezygnowaliśmy jednak ze wspólnej podróży i po małej rotacji ruszyliśmy dalej w jezioro. Tym razem ja z Marzeną na stanowiskach pedałowych, Jacek na kapitańskim mostku który mieścił się z przodu a tyły z mokrymi ciuchami zabezpieczała Lena. Przód naszego wehikułu zapadł się niebezpiecznie, ale brnęliśmy bardzo powoli i wytrwale ku odległemu celowi. Szwagier właściwie moczył wyciągnięte z przodu stopy w jeziorze… W pewnym momencie zorientowaliśmy się, iż mimo wysiłku szybkość limuzyny spadła do zera a dno coraz bliższe….. W ostatniej chwili szwagierka podjęła bohaterską decyzję opuszczenia nas. I była to naprawdę ostatnia chwila, bo jeszcze mogła dojść do brzegu, zabierając ze sobą radosną Lenę….. Wróciła do domu właściwie suchą nogą, jeśli nie liczyć tego utopionego plecaka z ciuchami….
Po zmniejszeniu zawartości nasza łódź stałą się znów NAWODNA i radośnie pedałując wróciliśmy z Jackiem na drugi a właściwie z naszej strony patrząc, pierwszy brzeg. Do “przystani” czyli łańcucha, gdzie został przypięty rowerek. Dzięki Bogu pogoda nas nie zawiodła i mogliśmy wystawić się na wieczorne słoneczko susząc ciuchy i sącząc napój bogów…..
C.D.N…
Leave a Reply